czwartek, 19 grudnia 2013

Kiedy wszystko staje na głowie lub miłość ze złamaną nogą.

Na koniec roku sponsorowanego przez literę Z jak Zmiana, przemęczona przeprowadzkami, szukaniem pracy i samą pracą, która poza wypłatą nie spełnia w żaden sposób moich oczekiwań, życie zafundowało mi nowy przewrót. Całkowite wywrócenie wszystkiego do góry nogami, z podwójnym impetem stresu i rozkmin.
Miłość to największa z możliwych niespodzianek, przychodzi w najmniej oczekiwanym momencie, nie wiadomo co przyniesie. Idziemy beztrosko ulicami przeznaczenia, żąglujemy planami i optymistycznymi myślami, skręcamy za rogiem i wtedy się pojawia. Uczucie które uskrzydla, dodaje świeżości i prowadzi nas w nieznane. Miłość jak delikatna i zjawiskowa tęcza jednak bardziej od niej nieprzewidywalna i ulotna. Czasami jest naszym kompanem przez lata, innym razem towarzyszy nam tylko na krótkim etapie podróży. Idąc ze mną poślizgnęła się na mokrym londyńskim chodniku i złamała nogę. Nie spodziewaliscie się, że miłość ma nogi? Musi mieć, inaczej nie brałaby ich za pas i nie uciekała gdy się czegoś boi. Moja miłość złamała nogę, dlatego jej funkcja podróżnika została brutalnie zawieszona, tak nagle jak łamanie kości.
Od teraz muszę iść sama. Być może przez chwilę, być może dłużej, może już zawsze. Tego nie da się przewidzieć. Mam oczywiście nadzieję, że noga szybko się zagoi i miłość znowu dotrzyma mi kroku, nawet jeśli będzie kuśtykać, jeśli zwolni trochę tempa.
Zanim to nastąpi nie pozostaje nic innego jak zacisnąć zęby, wyprostować się i stawić czoła przeciwnościom a przede wszystkim samej sobie. Ostatnie wydarzenia oraz wspomnienia z kilku minionych miesięcy postawiły mnie przed koniecznością a raczej przed wewnętrzną potrzebą poukładania pewnych spraw w głowie. Uczucia same w sobie nie gwarantują sukcesu, czasami trzeba je zweryfikować i podeprzeć miłość rozumem.
Z jednej strony wygląda to smutno z drugiej optymistycznie, ponieważ nie wiadomo co przyniesie jutro.
Tymczasem , po raz dziesiąty w tym roku pakuję walizki Niedobrze mi od tych zmian. Pakuję wszystko i jadę do Szczecina na Świeta. Lot w pierwszą stronę był oczywiście planowany, jednak aktualna wersja nie zakłada powrotu. Przez kolejne tygodnie posiedzę w domu. Pomyślę, odpocznę, zrobię porządek w swojej głowie i później albo wrócę do Londynu (do innej pracy i innego mieszkania) albo pojadę prosto do Azji. W zależności od siły i możliwości.

Będzie dobrze, musi być :) Cudownych Świąt !!!

wtorek, 10 grudnia 2013

Liście lecą z drzew czyli podsumowanie listopada.

Listopad był pieknym miesiącem. Drzewa w Anglii dłużej trzymają się jesiennych kolorów, niebo przybiera pastelowe odcienie różu i błękitu, na niebie rozmyte szare chmury. Miałam czas żeby nacieszyć sie tym widokiem i zapomnieć, że nadciąga zima i dni są strasznie krótkie. Nadciągającej zimy nie czuć też podczas urlopu a miniony miesiąc przyniósł niespodziewanie dwa weekendowe wyjazdy w bardzo ciepłe południowe miejsca. Ponad dwadzieścia stopni, kąpiel w oceanie w ostatnich dniach listopada. Świeże, rozpływające się w ustach jedzenie, pachnące morzem powietrze, w jednym miejscu pomarańcze i sosny piniowe, w drugim kaktusy i wulkaniczne rośliny. Krajobraz rajski, krajobraz księżycowy. Słońce, dużo słońca. "Lekarze zalecają: późnojesienne wypady w słoneczne miejsca zapewniają długofalową ochronę przed angielską zimową zgnilizną. " ;)

Urlopy to relaks i dodatkowa, bardzo mi ostatnio potrzebna porcja wolnego czasu. Co robi księżniczkowy umysł, kiedy przestaje się spinać i stresować codzienną bieganiną? Zaczyna tworzyć serię egzystencjalnych pytań strzelając nimi niczym z karabinu. Pociski trafiły w twardą powierzchnię zwaną zastojem, tworząc w niej dziury potrzebne do podjęcia kolejnych kroków. Przez zrelaksowane podziurawione myślami ciało zaczyna przechodzić świeża pachnąca słońcem energia. Pojawia się potrzeba weryfikacji kierunku w ktorym zmierzam. W obecnej chwili czuję, że zmierzam donikąd. Dotarło do mnie (pewnie nie po raz pierwszy i nie ostatni), że Azja to za mało.

Obecna praca mnie ogłupia, zapominam w niej co potrafię i na co mnie stać. Jest dobra dla studentów, który chcą nabrać doświadczenia i poczekać na rozprostowanie skrzydeł. Do tego brak jakiegokolwiek pomysłu na zarządzanie, brak zdroworozsądkowej strategii na prowadzenie kampanii strasznie mnie dobija. Nie znoszę braku informacji lub zmiany frontu raz na tydzień. Myślałam, że będę w stanie przetrwać dojazdy do pracy, jednak czym krótszy dzień tym mniej mam siły na spędzanie prawie czterech godzin dziennie w pociągu i na rowerze. Od połowy lipca nie zrobiłam nic żeby to zmienić. Zbierałam kasę na Azję, ale przecież wyjazd to nie wszystko. Czas się ruszyć i intensywnie szukać czegoś w Londynie i czegoś ciekawego. Poza tym, nawet jeśli zacisnęłabym zęby, odłożyła i pojechała w podróż to pojawia się pytanie czy to pomoże mi w odkryciu co chcę robić i jaką wybrać drogę żeby tam dojść. Raczej nie. Bez działania nie ma rezultatów. Jeśli teraz nie znajdę pracy, którą lubię to będzie mi coraz trudniej i po powrocie będę musiała zaczynac od nowa.

Działanie nie peplanie. To zawsze było moim hasłem przewodnim. Listopad był na odpoczynek, na fotografię, przemyślenia i przeprowadzkę. Oby dwa tygodnie grudnia jakie zostały do świąt były czasem na poważne działanie.

środa, 13 listopada 2013

Pecunia non olet

Taka oto sentencja została mi na pamiątkę po rocznej nauce łaciny. Łacina w drugiej klasie liceum, jako przedmiot dodatkowy, z nauczycielem, który nie miał czasu uczyć i wymagać gdyż zajmował się przeżuwaniem chipsów i snickersów. Nie mogłam zrozumieć po co poznawać martwy język i dziwiłam się, że zamiast uczyć się zwrotów typu „cześć, mam na imię...” przerabiamy czytanki o dziewczynie noszącej dzban z wodą. Kiedy przedmiot jest przedstawiony w nieinteresujący sposób a na dodatek sam w sobie jest mało przydatny efekty nauki można podsumować w maksymalnie pięciu zdaniach.
Nie miał to być post o łacinie a o pięniądzach, chociaż łacińskie zwroty pojawiły się przy okazji ;). Pieniądze jak wiadomo nie śmierdzą. Jak to możliwe? Pieniądz ulega rozkładowi, rozchodzi się na boki aby w końcu całkowicie zniknąć jednak zagadkowo na żadnym etapie procesu nie pojawia się smród ;) Pieniądze znikają nie wiadomo kiedy aby pojawić się u kogoś innego, niezmienna cyrkulacja, ciągły balans.

 Na początku listopada zrobiłam kalkulację i przy optymistycznych założeniach (zanim pewne sytuacje przypomniały mi o niezmiennym prawie płynności pieniądza ;) ) doszłam do wniosku, że przez kolejne pół roku będę w stanie nazbierać na wyjazd do Azji. Kwiecień i maj w Azji, oto najnowsza wersja. Na cztery miesiące nie chcę jechać sama. Dwa miesiące powinny mi wystarczyć. Przy dobrych wiatrach gotówki zostanie mi jeszcze na szukanie pracy po powrocie.

 Bilans musi się zgadzać, więc kiedy kupka z funtami rośnie polskie konto drastycznie się kurczy, na dodatek całkiem niepotrzebnie. Parę dni temu, po przeczytaniu smsa nawołującego do pilnego kontaktu z bankiem, weszłam na nigdy nie używane konto. Okazało się, że na karcie kredytowej powstało prawie trzysta złotych zadłużenia. Mniej więcej sto za pisemne upomnienia a reszta za automatyczne przedłużenie subskrycji na stronie internetowej. Jak doczytałam w warunkach korzystania (rychło w czas ;) ), nie wystarczy usunąć konta i swoich danych ze strony, trzeba jeszcze odhaczyć automatyczne odnowienie. Tym sposobem w sierpniu zostałam uszczęśliwiona prawem do korzystania z czegoś co nie jest mi potrzebne. Morał: czytaj dokładnie wszystkie punkty umowy, szczególnie na amerykańskich stronach oraz regularnie sprawdzaj stan konta, nawet jeśli myślisz, że nie dokonywałeś żadnych transakcji. Problem w tym, że nie bardzo mam czas na bawienie się w administrację. I tak na przykład w drugim tygodniu listopada przypomniało mi się, że przecież był poczatek miesiąca a ja nie zapewniłam środków na ratę kredytu mieszkaniowego. Kolejne zadłużenie i niepotrzebne opłaty.

Odkąd spędzam pół doby w pracy i na dojazdach jakość mojego zorganizowania i pilnowania spraw na bieżąco mocno spadła. W dwóch słowach: nie ogarniam ;)

Krótki update: Czas leci tak szybko, że nie wiadomo kiedy spedziłam cztery miesiące w pokoju u Irlandki. Na szczęście po poszukiwaniach, castingach i rozkminach w piątek przeprowadzam się do nowego mieszkania. W końcu udało mi się znaleźć przyzwoity pokój w świeżym mieszkaniu i w rozsądnej cenie. Bez pająków, zgnilizny, smrodu i sklejonej warstwy kurzu. Bałam się przeprowadzać, bo nigdy nie wiadomo jak będzie mi się mieszkało w nowym miejscu, ale duże okno i dostęp do światła przesądziły o wyborze. W Londynie ciężko o mieszkanie na trzecim piętrze z widokiem na park.

Jak obyczaj każe stary... zdjęcia opuszczanego pokoju:


już po zabraniu większości rzeczy

sobota, 26 października 2013

Be careful what you wish for czyli krótka opowieść wizjonerki ;)

Najczęściej piję kawę przed wyjściem z domu, mocne espresso z włoskiej moki, parę minut po szóstej rano. Czasami nie mam tej możliwości, więc w takie dni kupuję kawę na dworcu i zabieram do pociągu. Idąc na peron ze styropianowym kubkiem gorącej kawy w ręku, przypomina mi się moja romantyczna wizja dojazdów do pracy.Wizja z księżniczkowego świata, którą przez lata miałam w głowie. Chciałam być częścią tego wyobrażenia. Wstawać rano, kupować kawę i rogalika w przytulnej kawiarni, rozkładać się w pociągu i jechać do pracy. Wykokosić się wygodnie ubrana w biznesowy strój, w butach na obcasach, w eleganckim płaszczu. Ze ślicznej torebki wyciągnąć książkę albo moleskin i popijając kawę cieszyć się na myśl o nowym dniu. Od czasu do czasu wyglądać przez okno i oglądać piękne chmur, pastelowe niebo i różne odcienie drzew. Wizjonerka...
Mam pociąg do pociągów, od dzieciństwa kojarzyły mi się z przygodą i wywoływały ekscytację. (Mam nadzieję, że jeszcze o tym nie pisałam ;) ) Na początku były synonimem wyjazdu na wakacje i poznawania nowych miejsc. Na studiach, kiedy krążyłam między Szczecinem a uczelnią cel nie był już tajemnicą. Pociąg był drogą a droga sama w sobie jest fascynująca, więc mimo sporej częstotliwości podróże te nadal były powodem do radości. Może stąd moje marzenia o dojazdach do pracy, podsycone zapewne zbyt dużą ilością oglądanych filmów.
Jak wiadomo marzenia się spełniają, jednak nie zawsze w luksusowej wersji. Aby dojechać do dworca najpierw przez piętnaście minut pędzę rowerem. Lekko zziajana kupuję kawę za każdym razem myśląc, że powinnam zainwestować w kubek wielokrotnego użytku bo przecież szkoda marnować tyle styropianu, papieru i plastiku. Lekko rozmemłana siadam w tym samym co zwykle przedziale. Nie mam obcasów ani wspaniałej torebki (buty i torba dostosowane do jazdy rowerem), moleskin leży w pokoju, bo przecież byłoby za ciężko wozić go codzienne ze sobą. Ubranie z biznesowym ma niewiele wspólnego. Trzy pary spodni na zmianę a do tego jakaś bluzka - ważne żeby nie była pognieciona i w miarę dobrana kolorem. O koszuli, spódnicach, rajstopach nie ma mowy. (Jestem za bardzo zmęczona lub nie mam czasu aby o nich myśleć. Mogłabym oczywiście, ale wolę moją ograniczoną ilość wolnego czasu poświęcić na naukę.) Paznokcie nie pomalowane, makijaż zrobi się w biurowej toalecie. Są za to perfumy, książka, kawa a czasami nawet rogalik. Pastele za oknem są też.
Jak widzicie rzeczywistość odbiega trochę od marzeń co nie oznacza wcale, że jest mniej ekscytująca. Jestem zadowolona, lubię jechać rowerem przez puste ulice. Nadal czuję lekkie podniecenie kiedy rozkładam swoje rzeczy na siedzeniu w pociągu. Pociąg sam w sobie jest czysty, nowy i nieśmierdzący więc podróż upływa mi przyjemnie. Na dłuższą metę takie dojazdy są wykańczające. Zajmują najzwyczajniej za dużo czasu i jestem pewna, że gdyby nie moje wizjonersko optymistyczne podejście już dawno rzuciłabym wszystko w diabły ;)

piątek, 18 października 2013

Analiza narodu vs myśli bardzo patriotyczne

Niedawno byłam w moim ukochanym Szczecinie. Zrobiłyśmy sobie z mamą sesję filmową i wybrałyśmy się na dwa bardzo dobre historyczne filmy. Jeden o Powstaniu Warszawskim, drugi o Lechu Wałęsie. Podczas oglądania naszła mnie następująca refleksja : „Nic dziwnego, że jesteśmy takim szalonym narodem skoro mamy taką tragiczną historię”. Polacy ze swoim odwiecznym „damy radę” i patriotycznym wydaniem romantyzmu. Zaczęłam zastanawiać się na ile historia i przeszłość wpływają na sposób wychowania i w dalszym kroku na nasza osobowość. Myślę, że jest to dwustronna zależność.

Z jednej strony losy naszego kraju wywarły ogromny wpływ na wpajane nam wzorce i rodzaj wychowania. Jednakowe wartości przekazywane są pokolenia na pokolenie kształtują kolejne umysły. Tak ulepieni rzadko kiedy zastanawiamy się nad powodem naszych działań, w szczególności gdy działanie to nie odbiega od norm wokół panujących. Pewne schematy zakorzenione są głęboko w naszej psychice a my powielamy je najczęściej całkiem nieświadomie.
Z drugiej strony powtarzając wyuczone zachowania tworzymy historię i koło się zamyka. Romantyczno – tragiczna historia wraca jak bumerang. Patrząc na wszystkie polskie zrywy (które jak sama nazwa wskazuje nie mogą być przemyślane z należytą starannością) nie widać abyśmy uczyli się na błędach i zmieniali strategię działania. Polacy to wybuchowa mieszanka optymistycznego „damy radę” i buntowniczego dążenia do niezależności. Poczucie wolnosci tkwi w nas na tyle głeboko, że nie chcemy (a często po prostu nie potrafimy) poddać się narzuconych normom i regułom. Nawet jeśli byłyby to sprawdzone zasady prowadzące do pozytywnych zmian. Przecież nikt nie będzie nam mówił co mamy robić. „Musi to na Rusi a w Polsce jak kto chce”. No przecież !

A co z naszym kombinowaniem i dawaniem rady? Jest to tak bardzo polskie, że nawet nieprzetłumaczalne na inne języki. Jesteśmy święcie przekonani o tym, że wszystko będzie dobrze i na pewno sobie poradzimy, więc nawet nie zabieramy się za analizę problemu. Nie ma potrzeby. Po co zawracać sobie głowę skoro niezależnie od wszystkiego jakoś to będzie. Czy wynika to z lenistwa? Może łatwiej jest udawać, że problemu nie ma, zamieść go pod dywan w nadziei, że sam się rozpłynie. Po co zabierać się za układanie planu, za organizację, po co tracić energię? Wszystko jakoś się ułoży, jakoś to będzie. Przecież jest. Zawsze jakoś jest, najczęściej całkiem dobrze :)

Nie znoszę gdy Polak mówi "to takie typowo Polskie, wszyscy narzekają itd" a nie widzą, że zachowują się dokładnie w ten sam sposób marudząc i krytykując wszystko wokół. Z tego względu analizując naród także na siebie spojrzałam krytycznym okiem. Tak tak, w tej kwestii jestem typową Polską i nie mam zamiaru się tego wypierać. Mogę co najwyżej pracować nad tym, żeby zmienić to niekoniecznie dobre podejście. Najczęściej kiedy pojawia się problem w pierwszej kolejności udaję, że to wcale nie jest żaden kłopot. Później łapię się na wpadaniu w panikę. Przecież w księżniczkowym świecie nie dzieją się złe rzeczy a tu nagle taki klops, aaa, pomocy ;) A na koniec zamiast zastanowić się jakie są możliwe rozwiązania, przemyśleć i wybrać najlepszą z nich idę po najmniejszej linii oporu. Wybieram opcję „na pewno będzie dobrze, nie ma co się przejmować”. Na pierwszy rzut oka jest to świetne, mega optymistyczne wyjście, ale na dłuższą metę może prowadzić do dodatkowych stresujących sytuacji, których pewnie udałoby się uniknąć poświęcając chwilę na poszukanie rozwiązań. Obym miała odpowiednio dużo siły aby to zmienić :)

Niesamowite ile można dowiedzieć się o nas samych stawiając odpowiednie pytania i analizując historię. Słuchając od czasu do czasu Polaków na emigracji zastanawiam się, czemu niektórzy za wszelką cenę chcą wyrwać się z korzeni? Mówią, że nie mają tam po co wracać, że z Polską nic ich nie łączy... a tymczasem łączy ich więcej niż mogą sobie wyobrazić...

Ps. A może nie potrafią przyznać się przed sobą, że denerwują ich własne cechy polskiego charakteru ;)



wtorek, 1 października 2013

Spokój

Wrzesień jest dobrym czasem aby zacząć coś nowego. Początek roku szkolnego to moment, w którym wracam myślami do postanowień noworocznych, zdaję sobię sprawę, że minęła znaczna częśc roku i pora zweryfikować dotychczasowe postępki. Teoretycznie jestem wypoczęta po lecie i mam dużo nowej energii do działania. W tym roku trochę mniej bo dużą część wakacji spędziłam na podnoszeniu sobie ciśnienia. Niezależnie od wszystkiego wrzesień zobowiązuje do jesiennych porzadków, przede wszystkim w głowie. Spojrzałam na listę sporządzoną w styczniu, na cale jakimi ozdobiłam wyjazd i pierwszy raz od długiego czasu (jeśli nie pierwszy w tym roku) poczułam spokój. Nie dlatego, że udało mi się wszystko zrealizować, nie zdążyłam nawet do końca przejrzeć całości postanowień. Poczułam spokój, ponieważ udało mi się wyłączyć analityczną część umysłu. Uświadomiłam sobie, że przecież nie jest istotne co zrobiłam, jakie punkty mogę odhaczyć, ważne jest, że jestem szczęśliwa.

Jestem szczęśliwa. Zatrzymałam się na chwilę, sporzałam z boku na tą rozpędzoną i trochę oszołomioną dziewczynę. Dotarło do mnie, że pora przystopować.Pomyślałam, że wszystko dobrze się układa i nie powinnam tak pędzić, a już na pewno nie z zamniętymi oczami. Zwalniając dostrzegłam, że jestem na dobrej drodze oraz, że nie warto marnować energii na przyspieszanie pewnych kroków. Po co co chwila się przeprowadzać, po co zmieniać pracę co pare tygodni? Lepiej dać sobie na luz, odpocząć, pozwolić aby sprawy toczyły się swoim tempem. Nie spoczywać na laurach, ale też nie szaleć. Nie rozmieniać się na drobne, ale w spokoju koncetrować się na tym co ważne i drobnymi krokami dążyć do kolejnego wyznaczonego punktu. Nic nie muszę i nic mnie nie goni. Przestałam panikować i wszystko wokół zaczęło układać się w zgraną całość. Adrenalina podniesiona ciągłymi zmianami opadła a ja poczułam ogromną ulgę.

Irlandka nie szaleje, prawie jej nie widuję, grzeje w mieszkaniu, kupiła talerze i na dodatek zaproponowała, że jeśli zostanę to od następnego miesiąca obniży mi trochę opłatę. W pracy wczułam się w nową rolę na tyle, że wszystkie zadania wykonuję na bieżąco a na dodatek wyrabiam maksymalną normę do osiągnięcia premii. Jestem z siebie dumna J Nie tylko zdobywam nowe umiejętności (których przydatność zweryfikuje życie) , ale powstała realna szansa na oszczędzanie.

Morał z całej historii wynika taki: nie ma co się spinać. Lepiej czasami przeczekać i wierzyć, że skoro wszystko jest wynikiem naszych pragnień to prędzej czy później uda się dojść tam gdzie chcemy.

niedziela, 8 września 2013

ten pierwszy raz

Nieznane rzeczy i zadania wywołują lęk i obawę przed porażką. Najczęściej wpadamy w panikę gdy mamy zrobić coś zupełnie nowego, coś w czym nie czujemy się pewnie, co wydaje nam się skomplikowane albo strasznie ciężkie. Przeżywamy, odwlekamy w czasie, wymyślamy sposoby na ominięcie. Strach ma wielkie oczy. Zazwyczaj po zrobieniu czegoś po raz pierwszy okazuje się że niepotrzebnie się baliśmy, że nie było tak źle a nawet było całkiem dobrze. Warto podejmować ryzyko i robić nowe rzeczy. Każde nowe doświadczenie wzbogaca naszą osobowość i poszerza horyzonty, niektóre bardziej a niektóre mniej ale na pewno warto być ciekawskim i odważnym, w końcu do odważnych świat należy.

Postanowiłam spisywać co w tym roku wydarzy się po raz pierwszy. A że chcąc nie chcąc większość roku mamy już za sobą zrobiłam małe zestawienie. Oto lista niektórych pierwszorazowców. Część została pominięta, bo z nadmiaru wrażeń nie zdążyłam złapać i zarejestrować wszystkich momentów.

- pierwszy raz jadłam chleb z bananem , haha, było to na początku przyjazdu do Anglii w ramach gospodarnego zarządzania zasobami ;) Nigdy wcześniej nie próbowałam jak smakuje takie zestawienie. Nie miałam bułki więc nie mogłam poczuć się jak Adam Małysz ale miałam spłaszczonego banana i chleb tostowy :D Polecam :)

- pierwszy raz pracuję zagranicą. W czasie studiów byłam ponad trzy miesiące w Hiszpanii jako Au-pair nie była to prawdziwa praca.

- pierwszy raz zwolniłam się z pracy po trzech tygodniach. Chwilę później w następnej pracy niczym prawdziwy wojownik (powiedzmy taki Che Gevara ;) ) wyszłam z biura dziesiętego dnia pracy z postanowieniem, że nie będę siedzieć w tak parszywej firmie i więcej tam nie wracam.

- pierwszy raz przeprowadzałam się taką ilość razy. Siedem w ciągu siedmiu miesięcy. Jakiś wpis do księgi rekordów Guinnessa? ;)

- pierwszy raz wkradłam się do kina bez biletu :) Tuż przed wyjazdem ze Szczecina. Bardzo miłe doświadczenie :)

- pierwszy raz rozdałam naprawdę sporą ilość swoich rzeczy. Nie przypuszczałam, że przyniesie mi to tyle radości.

- pierwszy raz piszę bloga. Fakt, teraz nie tak regularnie jak na początku, za co przepraszam prosząc jednocześnie o zrozumienie :)

- pierwszy raz pracowałam jako kelnerka. Marzenie okazało się o wiele słodsze niż rzeczywistość, ale być może tak niefortunnie trafiłam i powinnam spróbować jeszcze raz.

- pierwszy raz mieszkałam na wsi. Może około osiemdziesiątki powtórzę to doświadczenie jednak obecnie miejski tygrys czuje się najlepiej wśród szumu, tłumu, zapachów metra, samolotów przelatujących nad głową i innych cywilizacyjnych atrakcji. Wakacje na wsi bardzo chętnie, ale mieszkanie tylko w mieście :)

- pierwszy raz mieszkam w metropolii. A na dodatek jest to miasto które uwielbiam i w którym jest wszystko o czym pomyślę. Mimo głębokich uczuć nie sądzę jednak aby była to miłość. Paryż i Nowy Jork nadal są na piedestale. Mam nadzieję, że uda mi się pomieszkać w jednym i drugim.

- pierwszy raz byłam na warsztatach fotograficznych, chodzę na mnóstwo wystaw i robię duże ilości zdjęć. Trochę nie mam czasu żeby je później przeglądać i udostępniać, ale pracuję nad tym ;)

- i pierwszy raz robiłam a właściwie robiliśmy tiramisu :). Mnóstwo zabawy podczas robienia i odlot podczas jedzenia =)

Oczywiście znaczna część wymienionych wyżej punktów nie jest moją bezpośrednią zasługą a jedynie zrządzeniem losu. Jednak z obawy przed nowym i nieznanym mogłabym te zdarzenia odrzucić trzymając się raz obranej ścieżki. Nie zrobiłam tego, doceniam każde nowe doświadczenie i czekam na więcej :) Zachęcam was do tego samego.

Życie jest piękne jednak życie z tiramisu i pyszną kawą jest po prostu nieziemskie :D

czwartek, 29 sierpnia 2013

Siedź na dupie czyli sierpień miesiącem bez przeprowadzki

Nie wiem jak przeżyłam kilka dni ubiegłego tygodnia. Była to walka między rozsądkiem i emocjami połączona z finansową kalkulacją. W czwartek poszliśmy z J. przenieść dwie walizki do nowego pokoju, który miałam zamiar wynająć. Na wyjściu obecna właścicielka powiedziała, że nie odda mi nadpłaconych pieniędzy mimo wcześniejszej umowy ustnej i późniejszego potwierdzenia. Nie chciałam prowadzić z nią dyskusji, więc po prostu wyszliśmy. J. zobaczył moje nowe lokum i się załamał ;) Stwierdził, że nie powinnam się tam wynosić bo pokój jest mniejszy, na dodatek ze wstawionym szpitalnym łóżkiem a do tego chłopak tam mieszkający nie zrobił na nim dobrego wrażenia. Dodał, że żyjąc z parą wynajmującą całe mieszkanie dalej nie będę czuła się jak u siebie. Myślę, że troszkę przesadził z tą oceną, łóżko zawsze można wymienić a chłopak i jego żona wydawali się wyluzowani i nie sądzę, żeby robili problemy. W piątek wysłałam im jednak informację, że nie mogę się wyprowadzić bo obecna właścicielka nie chce mi oddać kasy. Oddzwonili do mnie i zaproponowali, że mogą pomóc mi w odzyskaniu całej kwoty lub jeśli nie chcę zwrócą mi kaucję pod warunkiem, że pomogę im znaleźć kogoś na moje miejsce. Nie miałam czasu ani za dużych możliwości aby znaleźć zastępstwo stąd z obawy przed utratą pieniędzy postanowiłam znowu pogadać z Irlandką. Wieczorem udało mi się wynegocjować z nią zwrot dwustu pięćdziesięciu funtów (z ponad trzystu, które wpłaciłam), wymusiłam nawet zapisanie tego na kartce. Pomyślałam tym samym, że problem mam z głowy, "tylko"osiemdziesiąt funtów straty i przeprowadzka w nowe miejsce. Jednak byłoby to za łatwe rozwiązanie. W sobotę obudziłam się z dalszą porcją rozkmin. Nadal coś mnie gryzło, chciałam jak najszybciej uporać się z tym fantem, ale nie mogłam znaleźć dobrego wyjścia z całej sytuacji. Wieczorem po kolejnej wymianie argumentów z J. podczas której stwierdził, że wstawianie szpitalnego łóżka źle świadczy o tych ludziach zmieniłam front, szkoda było moich nerwów. Wolałam stracić kaucję niż przeciągać ten stres. Następnego dnia, nadal z bólem głowy, zdecydowałam, że cokolwiek by się nie działo nigdzie się nie przenoszę. W tym samym momencie poczułam ogromną ulgę i wiedziałam, że to właściwa decyzja. Po co mi te wszystkie nerwy? Nie muszę przecież z nikim walczyć, nie muszę przyzwyczajać się co chwila do nowego miejsca, mogę zostać tu gdzie jestem i na spokojnie, za jakiś czas znaleźć coś naprawdę porządnego.
Czemu zawsze wkręcę się w takie dziwne akcje, z których później w wielkim stresie muszę się wykręcać? Mam nadzieję, że zapamiętam tą lekcję i następnym razem podejdę do tematu bez emocji i pośpiechu.
Ps. Jak wiadomo los sprzyja optymistom. Nowi niedoszli lokatorzy oddali mi trzy czwarte kaucji czyli straciłam tylko pięćdziesiąt funtów. Nie mało ale i tak o wiele mniej niż przewidywałam.

wtorek, 27 sierpnia 2013

sztywne struktury (SS) ;)

Nigdy jeszcze nie pracowałam w firmie, która byłaby tak mało elastyczna. Nie mogę przyzwyczaić się do myśli, że traktują tu ludzi jak dzieci w przedszkolu a nie jak dorosłych, którym można zaufać. Nie ma szans na zaczynanie kilka minut po ósmej lub kwadrans przed. Sekretarka chodzi codziennie po sali i niczym żołnierz SS sprawdza czy ktoś nie przyszedł w zakazanym niebiznesowym stroju. Jeśli uzna, że to co masz na sobie nie spełnia reguł potrafi odesłać cię do domu tylko po to żeby się przebrać. Mnie na szczęście to nie spotkało bo w miarę przyzwoicie się ubieram. Znienacka zerka czy nie korzystamy z telefonów komórkowych, które powinny być całkowicie wyłączone. Internetu rzecz jasna też lepiej nie używać, ewentualnie do wyszukania informacji o kliencie. Bunt. Może przymknęłabym oko na te obozowe reguły gdyby była to praca moich marzeń lub gdybym nie musiała tak daleko dojeżdżać. Na razie nie mam innej oferty, więc chcąc nie chcąc muszę się dostosować choć ciężko mi idzie.
Próbuję znaleźć pozytywne aspekty całej sytuacji, nie zwracać uwagi na szczegóły. Ważne, że mam pracę. Podobno rekruterzy i pracocodawcy wolą podbierać pracowników niż zatrudniać bezrobotnych. Zdobywam nowe doświadczenie, poszerzam swój zakres usług zwiększając dodatkowo szansę na zmianę firmy. Poza tym, uczę się jak dzwonić do nieznanych osób i mówić to co mam do powiedzenia. A co najważniejsze, jest to bardzo luźna praca, przynajmniej na razie. Nie muszę niczym się stresować, dzwonię, aktualizuję bazę danych, wysyłam maile, luzik. Dostaliśmy ostatnio cele do premii. Wyglądają całkiem realnie, więc jest szansa na dodatkowe pieniądze.
Ogólnie pobiłam swój rekord, ponieważ przepracowałam już miesiąc i jeden tydzień. Coraz lepiej mi idzie ;)

wtorek, 13 sierpnia 2013

Dołek albo zdrowy rozsądek jest bardzo niezdrowy

Wyczytałam w gazecie, że w porównaniu do innych krajów Europy, Anglia odnotowuje największy spadek średnich zarobków. Dla wszystkich zdroworozsądkowo myślących ludzi kryzys ekonomiczny nie jest pewnie najlepszym czasem na rzucanie pracy i przyjazd do UK. Powinnam siedzieć na tyłku, cieszyć się z dosyć dobrych zarobków i czekać na lepsze czasy. Jeśli natomiast zdecydowałam się na przyjazd to podążając tym samym tokiem myślenia najlepszym rozwiązaniem byłoby kurczowe trzymanie się pierwszej posady. Pracy, która była pewna, długoterminowa i nie wymagała żadnego wysiłku oprócz uporania się z nudą i obciążeniem psychicznym.

Wydaje mi się, że w wielu wyborach kieruję się rozsądkiem i logiką, ale na pewno nie są to wybory kluczowe w moim życiu. Często podejmuję decyzje pod wpływem emocji i nie słucham ani nie przyjmuję do wiadomości racjonalnych argumentów. W szczególności gdy przemawiają one przeciw stworzonej przeze mnie wizji, którą chcę zrealizować. Tak było w przypadku zostawienia pracy we Wrocławiu. Wizja wyzwolenia się z ciągłego stresu oraz zostawienia miasta, które nie zaskarbiło sobie mojego serca była tak silna i idealna, że nie brałam pod uwagę czy panuje ekonomiczny kryzys czy czas prosperity. Na marginesie mówiąc wychodzę z założenia, że jeśli ktoś radzi sobie w Polsce to poradzi sobie za granicą. Do czego doprowadzi mnie moja intuicja? Nie wiadomo, wiadomo natomiast, że robię to co chcę i niczego nie żałuję. Oby tak dalej.

Podobno kryzys ekonomiczny zwiększa kreatywność i przedsiębiorczość. Bardzo prawdopodobne, bo obmyślam coraz to nowe możliwości na zarabianie pieniędzy i pracę na warunkach jakie mi odpowiadają. Mam co najmniej cztery różne pomysły i jeden problem. Nie wiem na czym powinnam się skoncentrować i którą opcję wybrać. Pisałam już kiedyś o moim niezdecydowaniu i chwytaniu kilku srok za ogon. Starałam się jakoś rozwiązać tą przypadłość jednak na razie mi się nie udało. Jeśli ktoś znalazł skuteczne rozwiązanie bardzo proszę o podpowiedź jak to zrobić. Tymczasem do głowy przyszła mi następująca metoda: przez jeden miesiąc zmusić się do robienia tylko jednej czynności np. Wszystkim co związane z fotografią. Przez miesiąc robić zdjęcia, wybierać zdjęcia, dodawać do galerii, robić portfolio i wysłać najlepsze na konkurs, który ostatnio znalazłam. Nie myśleć o niczym innym, nie zastanawiać się codziennie co jest najważniejsze i nie mieć wyrzutów sumienia pt. „muszę jeszcze zrobić tyle rzeczy bo wszystko jest takie ciekawe”. Często mam tak, że przeglądając zdjęcia po dwóch godzinach zaczynam się wiercić nerwowo, bo przecież miałam jeszcze uczyć się języka, pisać, czytać, szukać pracy, mieszkania, szukać sposobów na życie. A zapomniałam, że robię teraz kurs online z psychologii społecznej. Tak dodatkowo, w ramach koncentracji nad jedną czynnością jednocześnie ;)

Generalnie patrzę na kalendarz i zaczynam panikować. Zaraz wrzesień a ja nadal nie mam oszczędności ani konkretnych rezultatów moich poszukiwań i rozkmin. Nie ma co wpadać w dołek. Będzie dobrze.

piątek, 9 sierpnia 2013

Cokolwiek zechcę

"Możesz zrobić ze swoim życiem cokolwiek zechcesz, potrzebna jest tylko wiara, odwaga i nieugięty duch". Jest to jedno z moich ulubionych haseł, przepisuję je co roku do nowego kalendarza, ale czasami niestety zapominam o jego potędze.
Minęło sześć miesięcy odkąd jestem w Anglii i wszystko w zasadzie dobrze się układa. Chciałam spróbować życia za granicą, więc spakowałam walizki i się przeniosłam. Chciałam zamieszkać w Londynie i zwalczyć swoje obawy przed tym czy sobie poradzę, wynajęłam pokój i jestem w wielkim mieście. Dodatkowo jako bonus od losu (być może za odwagę albo za nieracjonalne i niekontrolowane postępki) dostałam mężczyznę, który nosi mnie na rękach a przede wszystkim, któremu ja pozwalam się nosić. Życie wykazało, że nawet niezwykłe starania na nic się nie zdadzą jeśli chłopak nie ma tego niezdefiniowanego "czegoś" co mnie do niego przyciąga. Teoretycznie wszystko dobrze się układa. Zupełnie nie według planu, którym było oszczędzanie pięciuset funtów miesięcznie, planowanie wyjazdu do Azji i na końcu podróż. Plan można oczywiście zweryfikować, coś przyciąć, coś doszyć, trochę przymarszczyć, można go dostosować do okoliczności, które nie zawsze da się przeskoczyć. Jednakże krawieckie przeróbki nie oznaczają spoczęcia na laurach ani tym bardziej zaakceptowania czegoś z czego nie jestem do końca zadowolona. Przerobiona kilka razy sukienka ląduje zazwyczaj na dnie szafy, więc i planu nie można za bardzo zmieniać. Zamiast tego lepiej wrócić do podanej na wstępie optymistycznej przepowiedni, zacisnąć zęby i wierzyć, że mimo chwilowych trudności uda się osiągnąć cel. Warto działać i iść do przodu. Do dzieła zatem.
Pamiętacie jak pisałam o nadziei na kilka miesięcy mieszkaniowej stabilizacji? Cóż, nadzieja jest nadal, ale ja zaczęłam już przeglądać nowe ogłoszenia. Nie mogę mieszkać w miejscu, w którym śmierdzi stęchlizną, pająki spadają do talerza i nie ma nawet stołu w kuchni. Ok, mogłabym się do tego przyzwyczaić. Nie mogę natomiast znieść szurniętej właścicielki mającej nerwicę natręctw ;) Nie pozwala zostawiać niczego na wierzchu. Wczoraj przeprowadziłam eksperyment i po zrobieniu kanapki poszłam do pokoju zostawiając na talerzu chleb a obok ser i masło aby później zjeść jeszcze kawałek. Szalona Irlandka wróciła akurat z pracy i tylko czekałam aż się przyczepi. Zapukała do pokoju i zwróciła mi uwagę abym nie zostawiała rzeczy na wierzchu bo będzie bałagan. Nie mogłam uwierzyć! Powiedziałam, że jeszcze jem i za parę minut sprzątnę. Jej mina pozostała raczej nieprzekonana. Płacę niemałe pieniądze a czuję się jak pod specjalnym nadzorem. Pewnie latające po domu mole mają wszczepione mikro kamery żeby przekazać co robię podczas jej nieobecności ;) Albo to ja upadłam na głowę i nie umiem dostosować się do reguł albo ktoś ma staropanieńskie nawyki i za duże wymagania. Koniec końców jutro idę oglądać kolejny londyński przybytek.
Zaczynam się robić monotematyczna, ciągle tylko o mieszkaniach i pracy. Dziwnym trafem te dwa tematy nieodłącznie idą w parze. Dzisiaj podjęłam decyzję o konieczności szukania nowego zatrudnienia. Dla odmiany tym razem nie zwolnię się bez zaklepania sobie innej opcji. Odliczyłam wszystkie podatki, zusopodobne składki i wyszło, że moje zarobki wystarczą akurat na pokrycie kosztów mieszkania oraz dojazdów do pracy. Na czysto zostanie mi mniej niż kiedy pracowałam w Polsce i to dosłownie po przeliczeniu a nie proporcjonalnie. Niestety pociągi są bardzo drogie i zjadają ogromną część mojej wypłaty. Mogłabym przenieść się do małego miasteczka jakim jest Godalming jednak to nie wchodzi w rachubę. Do tego samo zajęcie okazało się nudne i na dłuższą metę nie do zniesienia. Muszę dzwonić do klientów i informować o konieczności wypełnienia formularza, który wkrótce wyślę i nakłonić ich do wzięcia udziału w tej akcji. Strasznie prosta praca i nie rozumiem po co były te wszystkie wszechstronne pytania na rozmowie kwalifikacyjnej. Jestem pewna, że w końcu uda mi się znaleźć ciekawą i dobrze płatną pracę. To dopiero początek.
Uświadomiłam sobie właśnie, że osiągnęłam już swój cel, mam pracę biurową i przeprowadzając się blisko niej byłabym w stanie odkładać pięćset funtów miesięcznie. Tyle tylko, że teraz chcę jeszcze więcej. Nie wystarczy mi samo odkładanie na Azję. Chcę się rozwijać i oszczędzać jednocześnie, mieć ciekawe zajęcie i mieszkać w Londynie. Być blisko J.. i odkrywać jaką ścieżką powinnam iść. Wszystko przede mną, wystarczy trochę cierpliwości.
Przypomniał mi się wierszyk, który moja mama wpisała mi w dzieciństwie do pamiętnika. "Idź dziarsko przez życie, miej wesołą minę, łap szczęście za ogon i duś jak cytrynę". Interpretacja dowolna i wszelaka, ja dzisiaj wybieram następującą: Z odpowiednim podejściem mogę zdziałać naprawdę wiele, bez kompromisów i akceptowania najłatwiejszych, ale nieciekawych rozwiązań, sięgać po więcej w dążeniu do szczęścia.

poniedziałek, 29 lipca 2013

New World Order

Po kilku latach w biurze, po wstawaniu o różnych nieludzkich porach, po bieganiu do tramwaju albo prostu do firmy, po nieskończonej ilości dzwoniących budzików a szczególnie po obserwacji włoskiego bezstresowego podejścia J. dochodzę do wniosku, że system w którym funkcjonuje większość Ziemian jest jakąś ogromną pomyłką.
Mam następujące przypuszczenie: Bardziej inteligentne i produktywne formy życia postanowiły zawładnąć naszą planetą. W tym celu wysłały swoich reprezentantów, którzy wcielając się w ludzi zaczęli wprowadzać nowy porządek świata. Wymyślili pracę przez około czterdzieści godzin tygodniowo opartą na dodatek na dziwnych ramach piąta-siedemnasta. Narzucili dyscyplinę oraz strój biznesowy, który jest niczym innym jak ładniejszą wersją munduru, wpisywanie się na listy i siedzenie w ciasnych głośnych pomieszczeniach. Zamrażająca ciało klima to też ich wynalazek! Do tego postanowili dobić nas bardzo mocno zredukowaną ilością wakacji. Musieli wiedzieć, że takie ograniczenia doprowadzą ludzkość na skraj załamania nerwowego. Odbierając nam czas na rozwijanie swoich pasji, korzystanie z życia i odkrywanie świata, dzień po dniu wysysają z nas energię zdobywając coraz większą przewagę doprowadzając tym samym do powolnej zagłady.
Jadę pociągiem do pracy, razem ze mną jedzie świeża dostawa wbitych w koszule mężczyzn. Na każdej stacji dokładane są kolejne sztywne kołnierzyki. Nie powiem, mężczyzna w dobrze dobranej koszuli i dopasowanych spodniach wygląda rewelacyjnie. Mogę się jednak założyć, że większość z nich wolałaby pracować w bardziej komfortowych strojach. Ujednolicenie, standardy schematy. Naprawdę nie wiem czemu ma to służyć. Czy osoba ubrana w czysty i wyprasowany worek po ziemniakach pracowałaby gorzej niż ta wciśnięta w garnitur?
Wracając do wolnego czasu, czy nie ma innego sposobu na życie niż spędzanie większości roku w pracy? Jeśli nie to może przynajmniej można wprowadzić dowolne, indywidualnie dobrane godziny w ciągu dnia?
Mam nową misję. Muszę sprawdzić jak mogłabym wykorzystać swoje doświadczenie i umiejętności jako freelancer. Obsługa klienta dopasowana jest zazwyczaj do schematu piąta - siedemnasta, ale może uda mi się znaleźć jakąś niszę. A jeśli nie to powinnam odpowiedzieć sobie na pytanie jak zmodyfikować swoje umiejętności i w którym pójść kierunku aby zorganizować sobie więcej wolności.

wtorek, 23 lipca 2013

Wirtualna garderoba

Muszę oficjalnie przyznać, jestem mistrzem przeprowadzek. Siódma w tym roku zmiana miejsca (wychodzi średnio jedna w miesiącu ;) ) poszła bardzo sprawnie. W czwartek przeprowadziłam rower i kwiatka a później zabrałam całą resztę do taksówki. Na marginesie to była moja pierwsza londyńska przejażdżka taksówką :) Musiałam pilotować kierowcę, bo najwyraźniej po dwóch miesiącach w Londynie znam ulice lepiej niż taksówkarz i jego GPS razem wzięci. Wypakowałam to co najważniejsze czyli perfumy i pościel i poszłam uczcić przeprowadzkę. Mieszkam w jednej z ciekawszych dzielnic, blisko do parku, do pubów w ulepszonej, mniej angielskiej wersji, blisko do stacji i jeszcze większej ilości parków a przy okazji blisko do J.
Po całym weekendzie poza "domem" wczoraj nie miałam już innej opcji jak dokończyć wypakowanie pozostałych gratów. I tu nastąpił kryzys. Zrzuciłam to na niewyspanie i upał bo ostatecznie udało mi się jakoś ogarnąć. Był to kryzys pod tytułem " gdzie do cholery mam upchnąć wszystkie rzeczy i dlaczego mam tu tylko jedną parę letnich butów i jedną sukienkę?!!??" Moje piękne buty i przewiewne sukienki gnieżdżą się w ciemnej szczecińskiej szafie zamiast wygrzewać na słońcu. A ja? Ja gnieżdżę się w jakimś wynajmowanym pokoju, muszę stosować się do wprowadzonych przez kogoś reguł, za każdym razem zabierać ręcznik do łazienki niczym w hostelu i zastanawiać się gdzie pomieszczę walizkę z zimowymi rzeczami, kiedy przyjdzie mi zabrać ją od mojej siostry.
Dopiero wczoraj dotarło do mnie, że w tym mieszkaniu nie ma nawet stołu, przy którym można zjeść obiad. Jest za to właścicielka, która nie zauważyła latających wszędzie utuczonych moli spożywczych.
W każdym razie, w środę byłam zachwycona i cieszyłam się, że po trzech tygodniach szukania udało mi się natrafić na dobry pokój. Miałam nadzieję na pomieszkanie tu przez przynajmniej kilka miesięcy, ale teraz nie jestem tego taka pewna. Zobaczymy, tak naprawdę nie da się niczego przewidzieć.
Na razie nie pozostaje mi nic innego jak nastawić się pozytywnie i cieszyć z bardzo dobrej lokalizacji, z względnej ciszy i spokoju oraz z dodatkowych siedemdziesięciu funtów, które będę oszczędzać każdego miesiąca.
Nie zmienia to jednak faktu, że ktoś powinien w końcu pomyśleć o szafie zamieszczonej "na chmurze". Skoro możemy mieć programy umieszczone na chmurze, dyski a nawet całe serwery to czemu nie szafę? Jedziesz na wakacje, przeprowadzasz się do innego kraju lub po prostu zmieniasz mieszkanie? Nie ma problemu, twoja szafa jest zawsze z tam gdzie ty. Wystarczy zalogować się na stronę, kliknąć i za chwilę ubierasz ulubione szpilki dobierając do nich jedną z czterdziestu torebek. Bez pakowania, dźwigania i upychania.

wtorek, 16 lipca 2013

Sukces numer trzy czyli obym tym razem popracowała trochę dłużej ;)

Jutro zaczynam nowy etap mojego pobytu w Anglii. Najpierw były trzy tygodnie pracy awaryjnej, później dziesięć dni pracy która miała być wspaniałym źródłem dochodu i szybkim sposobem na oszczędzanie a skończyła się bólem brzucha. Następnie miesięczna przeprawa u Tajki, z której muszę przyznać dużo wyniosłam a na koniec londyńskie zetkniecie z rzeczywistością czyli Curved Angel Cafe. Po wielu godzinach spędzonych na szukaniu pracy, po dziesiątkach wysłanych przez ostatnie tygodnie aplikacji i kilku rozmowach kwalifikacyjnych w końcu udało mi się dostać porządna pracę zgodną z moim doświadczeniem i wiedzą. Są dwa minusy, firma mieści się poza Londynem, więc dojazd w jedną stronę zajmie mi ponad godzinę. Drugi minus, oferują mniej niż się spodziewałam i dają tylko 20 dni wakacji. Zgroza!!! (Myślę, że nawet angielska pogoda nie jest tak wkurzająca jak fakt, że tutaj pracodawca decyduje o ilości twojego urlopu).
Szczerze mówiąc nie wyobrażam sobie jak wrócę do zwykłego trybu, w którym trzeba spędzać osiem godzin w biurze, siedzieć przed kompem i rozwiązywać czyjeś problemy przez telefon. Nie ma co o tym myśleć, każdy powrót z urlopu jest ciężki i pewnie uda mi się przywyknąć. Najgorsze będzie ograniczenie wszystkich przyjemności. Odkąd odeszłam z kawiarni minął miesiąc. (Aż miesiąc?) Zdążyłam zrobić mnóstwo nowych rzeczy, na które pewnie nie będę miała już czasu a na pewno nie tyle co dotychczas. Uczyłam się grać na gitarze, sadziłam kwiaty, robiłam zdjęcia i odkrywałam Londyn na rowerze. Wymyślałam bardzo smaczne dania i razem z J. stworzyłam ogródkową kawiarnię tylko dla nas. Taki czas przydałby się każdemu, na pobudzenie wyobraźni i kreatywności. Naprawdę nie wiedziałam, że potrafię zrobić tak wiele, nawet grać w piłkę nożną ;)
Oczywiście bardzo się cieszę, że nareszcie znalazłam zatrudnienie i to na dodatek w znanej firmie na całkiem ciekawym stanowisku. Nie będę musiała myśleć o pieniądzach a przede wszystkim spędzać kilku godzin dziennie na szukaniu ofert. Najbardziej cieszę się na myśl o nowych umiejętnościach i doświadczeniach jakie zdobędę. Zmieniłam trochę swoje nastawienie i coraz bardziej zależy mi na nauce, dla siebie ale również na przyszłość. Przy okazji dodam ciekawą pozycję do cv dzięki czemu za jakiś czas znajdę coś lepiej płatnego w Londynie. Taki jest plan, nauczyć się jak najwięcej, poprawić angielski i za parę miesięcy szukać pracy na miejscu.
Jedno jest pewne, cierpliwość, wiara w sukces i upór bardzo się opłacają :)

Przy okazji kreatywnych wyczynów polecam następujące danie:
- makaron penne (ugotowany al dente)
- oliwa z oliwek
- trochę sera gorgonzola
- garść ugotowanej zielonej fasolki szparagowej
- pół podsmażonej lekko cukini
- pół podsmażonej zielonej i pół czerwonej papryki
- ząbek czosnku podsmażonego razem z papryką
- ewentualnie trochę podsmażonego szpinaku
- dużo pieprzu

Warzywa po ugotowaniu/podsmażeniu wymieszać na patelni z makaronem i serem aż do rozpuszczenia tego ostatniego. Smacznego :)
Bardzo chaotyczny przepis, ale łóżko wzywa. Dobranoc. Żegnaj wolności ;)

wtorek, 9 lipca 2013

Opowiadanie # 1 : Konwalia

Zaledwie kilka lat temu ulicami Barcelony spacerowała para młodych ludzi. Byli na wakacjach, więc wszystko wydawało im się podwójnie piękne. Beztroska, promienie słońca, nieznane zaułki, mnóstwo wolnego czasu, feria zapachów i smaków. Był wieczór a miasto zamiast milknąć stawało się coraz głośniejsze. Odgłosy samochodów, roześmianych dzieci i tirlających turystów ustąpiły miejsca ulicznym artystom, przyjaciołom szykującym się do zabawy, ludziom celebrującym hiszpańskie smakołyki w wypełnionych po brzegi restauracjach. Barcelona pulsowała radością i energią, w powietrzu czuło się rozgrzaną słońcem ekscytację.
Zadowolona para zatrzymała się za rogiem aby posłuchać lokalnego muzyka. Melodia rozbrzmiewała coraz weselej porywając do tańca zapatrzonych w siebie zakochanych działających pod wpływem wypełniającego ich szczęścia. Stojąca obok dziewczyna marzyła o tym samym. Chciała aby jej chłopak, z którym spędzała urlop złapał ją za rękę i zaprosił do tańca nie zważając na ludzi wokół. Młoda radosna Konwalia uświadomiła sobie, że Barcelona to za mało. Ona chciała tańczyć, chciała być sobą, dzielić się swoją energią i entuzjazmem. Była w jednym z piękniejszych miast na świecie jednak z nieodpowiednim chłopakiem. Borsuk nie pozwalał sobie na spontaniczność, trzymał się sztywno wytyczonych zasad tracąc przez to całe mnóstwo magicznych momentów, sprawiających, że życie jest wspaniałe.
Wieczór się skończył, ona z uczuciem niedosytu starała się wyszukać inne powody do zadowolenia tak jak to miała w zwyczaju. Wrócili do domu, życie toczyło się według normalnego schematu jednak zwątpienie w sercu Konwalii nie znikało. Z dnia na dzień dostrzegała coraz więcej sytuacji, w których nie była sobą. Powoli więdła. Borsuk nie potrzebował zwiędniętego kwiatka dlatego kilka miesięcy później każde poszło swoją drogą. Być może niespodziewanie lub zgodnie z prawem natury Konwalia zamiast zwiędnąć odzyskała dawny wigor i zaczęła powoli rozkwitać. Zapomniała o Borsuku, zdobyła nowe doświadczenia, dokonała wielu wyborów, które zebrane razem poniosły ją do wibrującego Londynu.

W noc świętojańską szli objęci brzegiem Tamizy, zachwyceni niecodziennym słońcem, rześkim, pachnącym powietrzem a przede wszystkim swoim towarzystwem. Weszli na most i nie patrząc na nic zaczęli tańczyć w rytm grającego saksofonu. Jego dźwięk zatrzymywał niektórych ludzi, inni w pośpiechu zmierzali do swojego celu a Konwalia i Kos śmiali się i tańczyli łapiąc każdą minutę tego pięknego wieczoru. Przypomniała sobie o dawnym marzeniu i poczuła, że jest najszczęśliwszą dziewczyną pod słońcem. Właściwie mogliby być wszędzie ponieważ miejsce nie miało znaczenia, liczył się prosty spontaniczny gest jej chłopaka. Gest mężczyzny, który nie przejmując się niczym postanowił podzielić się swoim szczęściem i zaprosić Konwalię do tańca.

piątek, 5 lipca 2013

brudne stopy czyli księżniczka dotyka ziemi

Jest lipiec, nawet w UK świeci słońce i od czasu do czasu można wyjść w koszulce z krótkim rękawem lub uwolnić stopy zakładając żółte japonki. Miłość kwitnie, ptaki śpiewają, jest zielono i pachnąco. Jest wspaniale, parę centymetrów nad ziemią...
Ale co się stanie jeśli pantofelek zsunie się niepostrzeżenie z zadowolonej księżniczkowej stopy? Książę także fruwa w obłokach, więc niestety nie podniesie bucika. Księżniczka będzie musiała się pofatygować i zejść na ziemię stawiając przy okazji czoła rzeczywistości. Stykając się z wilgotną glebą dostrzeże wypełzające glizdy, niedoskonałości przyziemnego świata. Czar pryśnie i zobaczy, że nadal nie ma pracy, chociażby tymczasowej zapewniającej jakikolwiek dochód. Zobaczy, że nawet żyjąc w chmurach trzeba dokonywać pewnych opłat. Odkryje, że oszczędności topnieją proporcjonalnie do ilości słońca. Na koniec przywita ją wiadomość o zbliżającej się, siódmej w tym roku, przeprowadzce.
Księżniczka widzi to wszystko i postanawia zachować zimną krew. Mimo swojej marzycielskiej natury umie twardo stąpać po ziemi, zakłada wygodne trampki i zabiera się do działania. Została stworzona w wersji optymistycznej, dlatego wyciągnie kolejną porcję nadziei, doda całe mnóstwo silnej woli i nie pozwoli aby cokolwiek popsuło jej humor.

Jak wiadomo glizdy są pożyteczne, spulchniają glebę pozwalając kwiatom kwitnąć w całej okazałości*. Z tego względu należy jak najszybciej znaleźć pozytywne aspekty całej sytuacji.

Mieszkanie: i tak zamierzała się wyprowadzić bo nie była zadowolona z ciągłych niezapowiedzianych nalotów właścicielki i jej koleżanki. Czuła się jakby mieszkała w hostelu a nie prawdziwym domu a na dodatek pechowo ciągle coś się psuło mimo, że mieszkanie jest świeżo po remoncie. Jak nie przeciekająca rura w jej pokoju, to stare łóżko, które kazała wymienić lub zrywający się co chwila internet. Trzymał ją trzymiesięczny kontrakt, ale jak widać jego reguły obowiązują tylko wynajmujących, nie właścicieli. Chinka zdecydowała, że ciągłe usterki zabierają jej za dużo czasu dlatego odda mieszkanie w ręce profesjonalnej agencji nieruchomości. Przed północą poinformowała wszystkich lokatorów, że mają cztery tygodnie na wyprowadzkę.

Praca: praca nie zając ;) Na pewno ją znajdzie, wystarczy wrócić do dobrej zasady poświęcania przynajmniej pięciu godzin dziennie na jej szukanie. Ostatnia rozmowa poszła księżniczce bardzo dobrze i tylko jeden punkt przeważył na korzyść innego kandydata. Wypadła na tyle korzystnie, że firma weźmie ją pod uwagę w przypadku pojawienia się kolejnych wakatów. Ogromnym plusem jest to, że nie pracując zyskała całe mnóstwo czasu na odkrywanie świata. Na sadzenie irysów w ogrodzie, wąchanie róż, naukę gry na gitarze czy gotowanie i jedzenie smacznych dań.

Niezależnie od okoliczności nie należy tracić optymizmu. Znajdę pracę i lepsze mieszkanie w niższej cenie.

Ps. Im więcej mam kontaktu z Azjatami tym mniej chęci na zwiedzanie ich kontynentu. A z tego przybytku muszę się wkrótce wynieść:




*uproszczona wersja zależności w ekosystemie ;)


poniedziałek, 1 lipca 2013

Chłopak z gitarą byłby dla mnie parą.

Dwadzieścia lat temu dostałam na urodziny gitarę. Byłam harcerką i chciałam grać tak jak inni, zabierać moją gitarę na obozy i śpiewać przy ognisku. Pamiętam ciemnobrązowy instrument i trzynaście przyczepionych do niego balonów a także trzynaście stojących w wazonie tulipanów. Kupiłam książkę do nauki gry i zaczęłam nową przygodę. Nauczyłam się kilku chwytów po czym pojawił się problem, nowa gitara bardzo szybko się rozstroiła. Zaniosłam ją do koleżanki jednak nastrojenie nie wystarczało na długo. Były to prastare przedinternetowe czasy, w których komputer służył tylko do grania w gierki a o telefonach komórkowych nikt nie słyszał ;) Nikomu nie śnił się nawet taki wynalazek jak smartphone z aplikacją umożliwiającą bezproblemowe nastrojenie gitary. Założyłam, że brak umiejętności ustawienia strun oznacza, że nie mam słuchu i nie powinnam zabierać się za naukę. Niestety nikt nie wyprowadził mnie z błędu, więc przygoda zakończyła się jeszcze szybciej niż się zaczęła. Widocznie nie byłam wystarczająco zmotywowana dlatego tak szybko się poddałam, być może miałam mało cierpliwości albo po prostu potrzebowałam nauczyciela. Nie wiadomo.
Wiadomo natomiast, że dwadzieścia lat później zafascynowany muzyką Włoch zapytał jaką piosenkę chciałabym usłyszeć. Poszukał chwytów, wziął gitarę i zaczął grać namawiając mnie do śpiewania z nim. Eureka! Śpiewanie i granie jest jak niespodziewane odkrycie pokładów dobrej energii. Można to porównać do wypuszczenia ptaka z klatki, uwalnia kreatywność otwierając jednocześnie drzwi do artystycznej części naszego umysłu. J. postanowił, że nauczy mnie grać i tym sposobem zabrałam się za coś co od wielu lat mrugało przygasłym już światłem z listy rzeczy do zrobienia. Podziwiam osoby, które potrafią grać na jakimś instrumencie i zawsze patrzyłam na nie z nutą zazdrości ponieważ uważam, że grając dokonują czegoś magicznego. J. pokazał mi, że ja też mogę być częścią tej magii :)

wtorek, 25 czerwca 2013

rewizja planów

Czas wolny od pracy zwany potocznie bezrobociem ;) przynosi wiele inspiracji, pomysłów a w pojedynczych przypadkach nawet oświecenie umysłu. U mnie oprócz nowych wizji zdjęciowych przyniósł też rewizję dotychczasowych wyobrażeń. Zaczęłam się zastanawiać czy praca kelnerki, mycie garów, robienie kanapek, sprzątanie i usługiwanie to naprawdę jedyna droga do posiadania własnej kawiarni. Nie wiem czy mam ochotę przechodzić ponownie przez brudną stronę kawiarniano- restauracyjnego świata. Czy mam wystarczająco dużo wytrwałości aby przez kolejne lata czekać na jakieś lepsze pieniądze, aby podporządkowywać się regułom, które nie koniecznie spełniają moje standardy.
Z jednej strony Anglia jest tak komfortowym krajem, że do przeżycia potrzebne są naprawdę niewielkie pieniądze. Wszystko jest skalkulowane na tyle korzystnie, że nawet najniższa krajowa wystarcza na podstawowe wydatki. Jednym słowem jest to jedno z nielicznych miejsc w Europie gdzie można pozwolić sobie na mniej lub bardziej beztroskie kelnerowanie i zdobywanie doświadczenia. Z drugiej strony chciałabym w końcu zarabiać tyle, żeby nie wybierać między wyjazdem na wakacje a porządnymi rzeczami. Chciałabym zarabiać tyle, żeby nie kalkulować czy kupno nowego lekkiego laptopa czy komórki to nie zbędny luksus. Nie mówiąc o mieszkaniu bez współlokatorów czy samochodzie. Faktycznie mega luksus po skończonych studiach i dobrym doświadczeniu zawodowym...
Jest jeszcze jeden finansowy aspekt. Doświadczenie w kelnerowaniu i zdobyta w ten sposób wiedza nie rozwiązuje mojego problemu jakim jest brak funduszy na kawiarnię. Oczywiście plan nie zakładał, że będę kelnerką przez następny rok. Mój pomysł przewidywał, że trafię na dobrze prosperującą i rozwijającą się kawiarnię, w której w ciągu trzech miesięcy awansuję na managera. Jak wiadomo jako manager miałam zarabiać więcej, zdobywać doświadczenie w prowadzeniu biznesu i w kierowaniu ludźmi.

Może czas zweryfikować plan i zacząć szukać innych ścieżek. Przecież nie jest powiedziane, że każdy właściciel kawiarni mył na początku gary lub pracował w kuchni. Najnowszy pomysł składa się z dwóch części. Pierwsza to nawiązanie kontaktów z ludźmi, którzy mają własną kawiarnię. Poznanie ich historii, zapytanie o inspiracje i początki. Odwaga to wszystko czego potrzebuję aby zrealizować tą część. Urodzinowym postanowieniem było nie uleganie strachom i wyimaginowanym problemom, więc wprowadzenie tego planu w życie będzie dobrą próbą. Druga część pomysłu - częściowo powiązana z pierwszą - to zdobycie informacji na temat możliwości sfinansowania własnego biznesu. Założenie, że poznam bogatego męża, który w dowód miłości kupi mi lokal pod kawiarnię jest równie bajkowe co nierealne ;) Chociaż ponoć należy spodziewać się niemożliwego :)
Macie jakieś sugestie w tym temacie?

sobota, 22 czerwca 2013

jamochłon lub ponad miesiąc w Londynie

Zatapiam się w Londynie. Coraz częściej czuję się tu jak w domu mimo, że nie znam nawet jeden czwartej tego miasta. Po ponad miesiącu w Londynie mam już ulubione miejsca, swoją górkę w parku na której przesiadywałam ostatnio przygotowując się do rozmowy kwalifikacyjnej, mam kilka ulubionych ulic i całe mnóstwo wspaniałych parków, w których uwielbiam leniuchować. Londyn jest fascynujący, wysysa moją energię dając mi w zamian zachwyt i ekscytację.
Byliśmy ostatnio (ja i mój włoski sen =)) na imprezie z okazji wynajęcia studia przez jednego ze współlokatorów J. (sny mają czasami imiona, a ten zaczyna się na J.). Współlokator jest początkującym artystą, tworzy rzeźby i potrzebował miejsca do pracy. Podczas tej pseudo parapetówy poznaliśmy sporo podobnych do niego osób, ludzi którzy próbują realizować swoje twórcze pomysły. Niektórzy amatorsko, inni zawodowo, lecz wszyscy z tym samym zaangażowaniem i wiarą w proces tworzenia. Przy okazji zapytałam kilku z nich z jakiego powodu przyjechali do Londynu i jak długo planowali zostać. Okazało się, że większość przyjechała na chwilę bez szczególnej misji jednak mieszka w Londynie co najmniej od kilku lat a zarzucone przez nich kotwice dawno porosły glonami i wtopiły się w otoczenie.
Myślę, że Londyn to żywy organizm, jamochłon, który pochłania ludzi. Jak inaczej wytłumaczyć jego pojemność? Gdzie mieści wszystkich nowo przybywających imigrantów jeśli nikt nie wyjeżdża? I dlaczego nikt nie wyjeżdża? Londyn niczym jamochłon otwiera przepastną paszczę i zatapia ludzi w kwasie atrakcji.
Istnieje duże ryzyko, że spotka mnie to samo. Przecież nie mam patentu na oparcie się londyńskiej hipnozie. Tak naprawdę nawet nie planowałam tu zamieszkać. Chciałam zaszyć się w wiosce, pracować, oszczędzać pięćset funtów miesięcznie i ruszać w podróż do Azji. Najwyraźniej Londyn już od dawna miał na mnie chrapkę. Zwabił mnie niepostrzeżenie w swoje macki i pozwolił myśleć, że przeniosłam się tu z własnej woli. Zapomniałam o planach, o Azji, o reszcie świata, nawet o czytelnikach mojego bloga.
Dopiero rozmowa kwalifikacyjna w przebrzydłym i ciasnym Guildford sprawiła, że na chwilę ocknęłam się z amoku. Perspektywa pracy w biurze przypomniała mi jaki był pierwotny cel emigracji. Piątkowa rozmowa poszła po mojej myśli, byłam pierwszą kandydatką i mam nadzieję, że osoby przesłuchiwane w poniedziałek nie zdołają przeskoczyć postawionej przeze mnie poprzeczki. Chciałabym dostać tą pracę. Tak mówi mój rozum, a co mówi moja intuicja?...
Dzisiaj znowu pojawiły się jakieś mieszane uczucia. Z jednej strony zależy mi na tej posadzie, ponieważ jest to dobre stanowisko w jeszcze lepszej firmie a z drugiej boję się, że znowu czeka mnie korporacyjna walka z wiatrakami. Nie wiem czy mój strach spowodowany jest przerwą w biurowej pracy czy tym, że w międzyczasie spróbowałam czegoś innego i pomijając okoliczności byłam bardzo zadowolona. Nie będę martwić się na zapas skoro jest dopiero sobota. Co ma być to będzie a tymczasem idę chłonąć Londyn zanim on pochłonie mnie na dobre.

Burgess Park

czwartek, 13 czerwca 2013

upadek anioła ;)

Raz zauważona myśl dosyć szybko przeobraża się w działanie. Niektóre myśli siedzą przez wiele lat nieodkryte, nikt nie zwraca na nie uwagi dlatego czasami strasznie długo trwa zmiana kierunku, w którym zmierzamy. Jednak w tym roku myśli mają moją stuprocentową uwagę. Szepty intuicji przedzierają się do świadomości gdzie wyłapane przez sito pełne idealistycznych wizji zamieniają się w bardzo wyraźne myśli gotowe do wykorzystania. Wszystko nabiera dodatkowego rozpędu jeśli sytuacja dotyczy pracy, najbardziej tej nieodpowiedniej pracy.
Dokładnie tydzień temu po raz kolejny w tym roku poczułam się jak niewolnik i dzisiaj, po tygodniu obserwacji i jeszcze większych wymysłów oraz uwag szefa postanowiłam zejść na ziemię. Jutro opuszczam "anielskie" stanowisko a Curved Angel Cafe będzie musiało radzić sobie beze mnie. Właściciel doprowadza do szału mnie i moją koleżankę, nie dość, że wymyśla najróżniejsze zadania to jeszcze cały czas się czegoś czepia. Czepia się nawet krzywo napisanej litery na zamówieniu, taki przykład dla podkreślenia absurdu. Powiedział mi parę dni temu, że biznes się nie kręci w związku z czym nie będzie mógł zostawić dwóch kelnerek. Wprost zakomunikował abym szukała sobie pracy gdyż koleżanka szybciej przygotowuje kawę (i pokazała, że ma ADHD i ciągle coś robi ;) ). I tak nie miałam zamiaru tam zostać, ale jego uwaga dała mi dodatkowego kopa do szukania nowego zatrudnienia. Za dużo się buntujemy stąd moje przypuszczenie, że pozbędzie się nas obu. Codziennie wynajduje nowe powody do narzekania, wymyśla sytuacje, robi problemy z niczego. Kolejny skomplikowany stwór na mojej angielskiej drodze. Byłam pewna, że nie może mnie spotkać nic gorszego niż praca dla tajskiej czarownicy ;) A tymczasem napotkałam na tureckiego perwerta.
Doświadczenia w rezygnowaniu mam całe mnóstwo, więc i tym razem nie zawaham się go użyć. Zwalniam się zanim zostanę zwolniona.
Zastanawiam się tylko czy zrobić panu niespodziankę i po prostu nie pojawić się w poniedziałek w pracy czy jednak zachować klasę i poinformować go jutro o tym, że rezygnuję. Klasa jest zawsze wskazana tym bardziej w konfrontacji z buraczanym zachowaniem.

środa, 5 czerwca 2013

niewolnictwa ciąg dalszy lub kawiarniane doświadczenia

Dzisiaj ponownie poczułam się jak niewolnik na polu bawełny. Wszystko byłoby dobrze gdyby nie próba wykorzystania pracowników do maksimum. W "anielskiej" kawiarni pracuję z jeszcze jedną Polką. Niespodziewanie zostałam główną kelnerką a koleżanka przychodzi tylko na parę godzin dziennie. Obiektywnie mówiąc ona bardziej przykłada się do sprzątania. Ja po całym dniu nie miałam już siły zmiatać każdego okrucha, ale może mam inne zalety skoro pracuję na pełen etat a dwie inne dziewczyny zostały odprawione po paru dniach. Tak czy owak obie pracujemy bardzo ciężko i staramy się robić wszystko jak najlepiej. Właściciel widząc jak świetnie dajemy sobie radę postanowił sprawdzić nasze możliwości wymyślając codziennie nowe zadania. Do naszych obowiązków należą: przyjmowanie zamówień, serwowanie, sprzątanie stolików, (czyli praca kelnerki) oraz zmywanie talerzy, kubków, sztućców, parzenie kawy i herbaty, serwowanie napojów, robienie tostów, przyjmowanie pieniędzy, sprzątanie łazienki, lodówek, mycie i zamiatanie (od wczoraj mamy odkurzacz!) podłogi, mycie okien, robienie soku z pomarańczy, lemoniady, mycie maszyny do soku, zwijanie sztućców w serwetki, mycie ekspresu do kawy, uzupełnianie lodówek, uzupełnianie solniczek i innych pojemników, wycieranie wszystkich półek, przekładanie ciężkich talerzy z suszarki na półkę, opróżnianie koszy, przenoszenie stolików i cokolwiek danego dnia przyjdzie właścicielowi do głowy... A wszystko wykonywać należy szybko i z uśmiechem.
Dzisiaj obudził się wewnętrzny głos buntownika, wszystkie te zadania w zestawieniu ze stawką pięciu funtów na godzinę (minimalna wynosi sześć dziewiętnaście) wydały mi się zbrodnią w biały dzień. Fakt, możemy jeść cokolwiek chcemy i pić herbatę, kawę czy puszkowe napoje. Możemy mieć bezpłatną godzinną przerwę (wymaganą przez prawo) jednak innych plusów nie zauważyłam. Starałam się ignorować to wszystko i skoncentrować na nauce parzenia kawy. Koleżanka ma kurs baristy, więc uczy mnie jak zrobić dobrą pianę i jakie proporcje zachować. Robienie dobrej kawy sprawia mi dużo radości i satysfakcji jednak to za mało aby zostać w tym miejscu.
Oprócz robienia kawy uczę się jak nie powinna wyglądać organizacja. Widzę jak zmienianie czegoś w niewłaściwy sposób wpływa na jakość obsługi i brak koordynacji. Szef wprowadza codziennie nowe zasady, więc nikt nie wie co ma robić i w najbardziej ruchliwym punkcie dnia wszyscy zaczynamy się gubić. Zmienia koncepcje, godziny naszej pracy, podział zadań, numery stolików, system przyjmowania zamówień. Chaos. Najchętniej wydałabym własne rozporządzenia i zastosowała usprawnienia, ale niestety to nie mój biznes :) Mam nadzieję, że będę pamiętać o tej lekcji będąc właścicielką własnej kawiarni.
Morał z tej historii płynie następujący: Z każdego punktu naszego życia możemy wyciągnąć jakąś naukę, wystarczy tylko mieć otwarty umysł i obserwować otoczenie :) Morał drugi, mniej optymistyczny: Nauka nauką, ale praca poniżej minimalnej krajowej ma się nijak do mojego celu odłożenia na wyjazd do Azji. 

środa, 29 maja 2013

oswajanie tygrysa vs. własne wybory

Londyńska dżungla nawet dla wprawionego tygrysa okazała się wyzwaniem. Po pierwszych dniach amoku i zagubienia udało mi się oswoić ze znaczną częścią połączeń, przynajmniej częściowo zorientować się jak dojechać w poszczególne miejsca i jak korzystać z dostępnych na przystankach i ulicach planach miasta. Miejski instynkt powoli powraca i myślę, że za dwa lub trzy tygodnie będę się tu czuła jak w domu.

Przez tydzień zdążyłam już odkryć gdzie jest najbliższy basen, najtańsze w Londynie kino, jak dojść do dwóch pięknych parków i jednego dzikiego (jak na miejskie warunki) lasu :) Wpisałam kilka wspaniale wyglądających kafejek na prywatną listę "do odwiedzenia", oprócz tego wystawy, galerie, wydarzenia.
Zdecydowanie uwielbiam Londyn. Nie przypuszczałam, że tak mnie wciągnie. Wszystko co miasto może zaoferować połączone z dobrze wpasowaną zielenią specjalnie dla ludzi nie wyobrażających sobie życia bez drzew i przyrody. Jestem w miejskim niebie ;) Kocham zatłoczone ulice, tysiące przeróżnych ludzi stanowiących wspaniałe źródło nie tylko modowej inspiracji. Każdy z innymi pomysłami w głowie, z inną ciekawą historią do opowiedzenia, innymi doświadczeniami i dążeniami. Niezwykłe miasto, niezwykli mieszkańcy. Uwielbiam zapach metra, świetne zorganizowany transport, ogrom miejsc do zobaczenia, ilość kawiarni, pubów, knajpek.

Odnośnie ludzi to poznając managerów, projektantów, producentów filmowych i przedstawicieli równie niecodziennych zawodów zaczęłam się zastanawiać nad moim zajęciem. Czy praca kelnerki to nie obciach? Czy mówiąc czym się zajmuję nie szufladkuję się do kategorii mało ambitnej, być może nie wykształconej dziewczyny, która nie ma innego wyjścia i musi obsługiwać gości. Myśl wyparowała szybko w promieniach słońca, bo przecież tylko ja wiem jaka jest rzeczywistość. Wiem w jakim kierunku idę i dlaczego jestem w tym miejscu. Moje życie, moje marzenia i moje wybory. Nie muszę się tłumaczyć, jestem szczęśliwa i tylko to się liczy. Myśl była tylko pozostałością chwastu zwanego "porównywanie się do innych", ostatnim małym korzeniem, który zapodział się wśród optymistycznych, wypełnionych radością i życiem wiosennych stokrotek.

sobota, 25 maja 2013

pudełko czekoladek

Wczoraj niespodziewanie poszłam popływać i przypomniało mi się jak będąc we Wrocławiu szukałam przyjemnego basenu, który nie byłby zatłoczony, obślizgły i spróchniały, na drugim końcu miasta, lub w którym nie puszczaliby okropnej radiowej muzyki z Beti Kozidrak na czele. Basen, w którym można odpocząć od hałasu, korporacyjnych obowiązków i zamętu w głowie. Po szczecińskim, nowiutkim i pachnącym drewnem obiekcie ciężko było mnie zadowolić. Okazało się, że w Londynie dosyć przypadkowo wynajęłam pokój blisko spełniającego moje kryteria basenu, dużego nowo zaprojektowanego parku, w niedalekiej odległości do sklepów spożywczych oraz z bardzo wygodnym połączeniem z centrum miasta. Mieszkam przy małej osiedlowej uliczce, więc jest ciszej niż w wioskowym domu w Bramley położonym przy przelotowej ulicy. A do tego udało mi się wynegocjować kontrakt na trzy miesiące, więc nie będę zobligowana mieszkać tu dłużej w przypadku jakiś nieprzewidywanych zwrotów akcji.
Wracając do tematu, rozluźniając w wodzie mięśnie po taszczeniu talerzy i bieganiu od stolika do stolika zdałam sobie sprawę z tego jak niespodziewanie znalazłam się w Londynie i w samej Anglii. Jeszcze kilka miesięcy temu nie myślałam, że wyjadę za granicę a tym bardziej na Wyspy, które kojarzyłam z przeszywającą wilgocią i szarówką. Cytując złotą myśl Foresta Gumpa "życie jest jak pudełko czekoladek, nigdy nie wiesz co Ci się trafi". Snułam plany o Azji, ale nie zamierzałam pracować poza Polską, sądziłam raczej, że zabiorę oszczędności, spakuję się i ruszę w stronę wschodzącego słońca. Kiedy przyjechałam na Wyspy nie myślałam, że zamieszkam w Londynie oraz że poznam osobę, na której coraz bardziej mi zależy. Taka czekoladka od losu.

Wszystko jest konsekwencją naszych podświadomych pragnień z czego wniosek, że pomysł wyjazdu do pracy kiełkował w mojej głowie od dawna. Pisałam już o tym i myślę, że teoria jest jak najbardziej prawdziwa. Sam fakt, że nie znalazłam jeszcze odpowiedniej pracy w biurze. Nie znalazłam, ponieważ intuicja mówi mi, że wcale nie chcę wracać do korporacji i zajmować się czymś co zupełnie mnie nie obchodzi. Interesuje mnie dostarczanie usług pod warunkiem, że przynosi ono widocznie rezultaty. Widocznym rezultatem jest na przykład zadowolona mina klienta, który wypił właśnie dobrą kawę :) A osoba na końcu linii telefonicznej, potrzebująca danej usługi tylko dlatego, że jest to część jej pracy? W natłoku zajęć czeka sfrustrowana na dostawę, naprawę czy serwis i poganiana przez wskazówki zegara nakręca kolejne osoby.
Cieszę się, że pracuję w kawiarni. Nie jest prosto, ponieważ oprócz kelnerowania muszę też myć naczynia, sztućce, sprzątać, parzyć kawę i przygotowywać tosty. Jednak kiedy przypomnę sobie napięcie i brak satysfakcji jakie czułam pracując w biurze doceniam nawet mycie tych cholernych talerzy ;)
W tym tygodniu po prostu padam z nóg, ale z każdym dniem idzie mi lepiej i coraz bardziej przyzwyczajam się do nowego trybu życia. Trybu, w którym nie ma czasu na sen czy załatwienie przyziemnych spraw. Galopując po Londynie nabieram pewności, że przeprowadzka była dobrym pomysłem :)
Życie pokaże jaką czekoladkę wyciągnę w następnej kolejności.

piątek, 17 maja 2013

Smile executive lub wizje kawiarniane

Coraz częściej mam ochotę na zaprzestanie wysyłania aplikacji do biur. Jestem już tym zmęczona, ciągle wysyłam, spędzam kilka godzin dziennie na szukaniu i aplikowaniu na różne pozycje związane z obsługą klienta a efektów jak widać nie ma. Odzew jest, ale nie z firm, do których wysyłam a ze strony agencji pośredniczących odnajdujących mój profil na różnych portalach internetowych. W szczególności na Linkedin, na który wśród angielskich rekruterów panuje straszna moda a wręcz uzależnienie.
Po weekendzie, jeśli nie oddzwonią do mnie z firmy, z którą rozmawiałam parę dni temu wpiszę do Linkedin, że obecnie pracuję na stanowisku Smile Executive konfrontując marzenia z rzeczywistością. Próbuję sklecić jakieś zgrabne podsumowanie mojej aktywności zawodowej, jednak, nie czując ekscytacji na myśl o rozwiązywaniu czyichś problemów przez telefon lub maila, nie będę autentyczna pisząc jak to pragnę rozwijać się w obsłudze klienta. Znowu odzywa się głos intuicji (lub odwieczna próba dodania teorii do otaczających okoliczności przyrody), który mówi, że powinnam odpuścić. Skoro jestem zadowolona jako kelnerka i mam nadzieję na jeszcze większą satysfakcję w nowej kawiarni to po co znowu tracić nerwy ślęcząc osiem godzin przed kompem. Jeśli wytrzymam ostatecznie długo to w przyszłości mogę zostać managerem czyjejś kawiarni a na koniec otworzyć własną. To jest naprawdę pasjonująca wizja i lepiej byłoby się jej trzymać a nie robić coś wbrew sobie.
Oglądam mnóstwo filmików o parzeniu kawy, żeby chociaż w teorii nauczyć się jak robić pyszną prawdziwą kawę i nie mogę się doczekać kiedy zastosuję tą wiedzę w praktyce :)

Wczoraj powiedziałam Tajce, że w sobota będzie moim ostatnim dniem pracy. Wściekła się oskarżając mnie o brak moralności i zasad mówiąc, że powinnam uprzedzić ją dwa tygodnie przed. Mało mnie to obeszło, po pierwsze nie mam umowy, nie płaci za mnie podatków, dostaję stawkę mniejszą niż minimalna krajowa a na dodatek przez ponad miesiąc nie usłyszałam ani jednego dobrego słowa, same wrzaski i ciągłe niezadowolenie.  Nawet dochodzący kelnerzy i kelnerka powiedzieli, że widać jak się staram ale wiedźma dostrzega same błędy. Dzisiaj pewnie będzie miała focha i nie odezwie się do mnie ani słowem. Na szczęście przez te dwa wieczory pracuję z bardzo sympatyczną Polką, więc nie będę musiała zwracać uwagi na czarownicę. Oby mi tylko zapłaciła, bo szkoda byłoby stracić sto czterdzieści funtów.

W niedzielę przeprowadzka do Londynu. Sto procent ekscytacji :)



wtorek, 14 maja 2013

pasje i uspokojenia

Parę lat temu przeczytałam, że pasja jest domeną mężczyzn. Od zarania dziejów musieli oni koncentrować się na konkretnej czynności jaką jest łapanie zwierza podczas gdy zadaniem kobiet była opieka i dbanie o otoczenie. Kobieta musiała mieć oczy dookoła głowy żeby wiedzieć co dzieje się z dziećmi i innymi członkami plemienia, zajmowała się ciągłą koordynacją. Mając na uwadze opiekę nie mogła pozwolić sobie na wyłączenie się na chwilę, znalezienie swojej przestrzeni i pochłonięcie w jednej czynności. Współczesnym kobietom powtarza się aby znalazły czas tylko dla siebie, aby tak jak mężczyźni udały się do jaskini albo na skraj lasu i zajęły czymś co je fascynuje, odkrywając i zgłębiając swoją pasję. I co robią współczesne babeczki? Na czym spędzają czas tylko dla siebie? Chodzą do fryzjera, na paznokcie, na spotkanie ze znajomymi, ewentualnie na zakupy lub gotują obiad. Szczerze mówiąc nie znam dziewczyny, która miałaby prawdziwą pasję i regularnie się jej oddawała a przy tym miała dużą wiedzę na dany temat.

Przeglądając oferty pracy co chwila pojawia się wymóg "must be passionate about...". Idealny kandydat będzie zafascynowany tym czym się zajmuje, praca ma być jego pasją i namiętnością. Szczerze mówiąc zawsze zazdrościłam ludziom, którzy odnajdują pasję w pracy. Wierzą w to co robią, poświęcają swój czas aby być coraz lepszym. Interesują się swoją branżą, czytają, dokształcają się, widzą w tym sens. Wzorem godnym naśladowania jest dla mnie moja mama, która od ponad trzydziestu lat wykonuje swoją pracę z tym samym zaangażowaniem i pasją. Jest jedną z niewielu znanych mi osób, które uwielbiają swoją pracę. Jest nauczycielką, która do pracy przynosi serce i ogrom wiedzy za co dzieci ją kochają. Gdyby wynagrodzenie było adekwatne do poświęcenia wówczas mama byłaby milionerem. Może nie jest to klasyczny przykład "kariery" w szczurzym tego słowa znaczeniu, ale przecież każdy ma inne zadania do wykonania i rodzaj zajęcia nie ma tu znaczenia.
To jeśli chodzi o pasję w pracy, a poza pracą? Kawałek życia spędziłam z chłopakiem zafascynowanym muzyką. Słuchał muzyki w każdym możliwym momencie, mnóstwo czasu poświęcał na odkrywania nowych twórców, na ściąganie, przesłuchiwanie i miksowanie swoich kawałków. Był przy tym chodzącą encyklopedią gatunków i twórców. Naprawdę godne podziwu. Jednak nie przychodzi mi do głowy żadna dziewczyna, która mogłaby posłużyć za przykład. Czyżby prehistoryczne zwyczaje tkwiły w nas tak głęboko?

Od dawna się nad tym zastanawiam. Próbuję znaleźć coś co mnie zafascynuje, pochłonie na tyle żebym chciała poświęcić większość swojego wolnego czasu i koncentrować się na poszerzaniu wiedzy w tej dziedzinie. Tylko co wybrać skoro wokół tyle ciekawych tematów? Interesuje mnie mnóstwo wątków, ale nie potrafię wybrać jednego lub dwóch, w których chciałabym się zanurzyć. Wszystko równa się nic, trochę jak z językami, znam trzy, ale żaden na zadowalającym mnie poziomie. Czy naprawdę jestem przypadkiem beznadziejnym błąkającym się po omacku w poszukiwaniu hobby?

Weźmy na przykład podróżowanie. Czy podróżowanie można nazwać pasją? Skoro czuję ogromną ekscytację za każdym razem gdy wsiadam do pociągu? Skoro jestem w stanie poświęcić inne przyjemności żeby zebrać pieniądze na wyjazd? Skoro stawiam sobie cel i do niego dążę? Wymarzyłam sobie podróż do Azji, więc mimo braku pracy wypadałoby rozpocząć układanie trasy. Ostatnio sprawdziłam temperatury i okazało się, że najlepiej będzie jechać wiosną 2014. Dobrze się składa biorąc pod uwagę moje perypetie z pracą. Mam nadzieję, że wytrzymacie do wiosny i poczekacie na relacje z podróży. W końcu czas tak szybko upływa, że nawet nie zdążymy się obejrzeć a będę wklejać zdjęcia z Chin ;)
Dochodzę też do wniosku, że moją pasją jest Zmiana. Pewnie z tego względu nie potrafię konsekwentnie trzymać się jednego wątku. Moja siostra uczy się od trzech lat niemieckiego i niedługo będzie znała go lepiej niż autorka tego bloga, która ciągle zmienia koncepcje. Ostatnio była moda na francuski, teraz myśli już o włoskim ;). Pociągi, przeprowadzki, ruch, odkrycia, nowe miejsca, nowi ludzie, nowe doświadczenia. Zmiana to porcja adrenaliny, której potrzebuję, taki rodzaj pasji ;)

Pasje i uspokojenia. Może pora się uspokoić, zaakceptować swoją naturę i nie szukać niczego na siłę. Przecież można mieć kilka mniejszych zainteresowań do których wraca się z różną częstotliwością i zaangażowaniem. Może genialni ludzie mają jedną pasję, ludzie bez pasji oglądają seriale a cała reszta wbija zęby w różne owoce, odgryza po kawałku ciągle szukając swojego ulubionego smaku.
Czego aktualnie próbujecie? Do jakich smaków najczęściej wracacie?

poniedziałek, 13 maja 2013

City Tiger lub jak tygrys stał się aniołem

W niedzielę pobiłam rekord gubienia się. Zazwyczaj bez problemu znajduję drogę i często chwalę się dobrą orientacją w terenie, jednak wczoraj mój zmysł zapomniał wysiąść z pociągu, został na stacji Waterloo a ja kompletnie się zagmatwałam. Szukałam pięciu różnych miejsc (cztery mieszkania i kawiarnia) i za każdym razem błąkałam się bezradnie sądząc, że już nie dotrę do celu. Przed wyjazdem nie sprawdziłam dokładnie dojazdów, nie przerysowałam sobie planu tylko orientacyjnie zerknęłam na najbliższe stacje metra. Na maps.google wszystko wydawało się być tak blisko siebie. Miejski tygrys jeszcze nigdy nie był tak zdezorientowany i zrozpaczony. Duma nie pozwala mu pytać o drogę, poza tym i tak nie wierzy, że ludzie mogą go właściwie pokierować.
Przeszłam pół Londynu, przejechałam z centrum na północ, z północy na południe a z godziny na godzinę szło mi coraz gorzej. Zmęczenie i bezradność powodowały, że znalezienie każdego następnego miejsca zajmowało dłużej niż zakładałam. Do ostatniego pokoju dotarłam z dwugodzinnym opóźnieniem co dla osoby, która nie znosi się spóźniać, pytać o drogę i gubi się raz na kilka lat jest prawdziwą katastrofą.
Obejrzałam pokoje i przed północą (kiedy w końcu dotarłam do domu, sprawdziłam możliwe połączenia z każdej lokalizacji i obmyśliłam wady i zalety) zdecydowałam się na nowiutki, pachnący i komfortowy pokój blisko parku, z dobrym dojazdem i w całkiem przyjemnej okolicy. Minus jest jeden, dziewięćdziesiąt funtów więcej od najtańszej opcji. Można jednak uznać, że zaoszczędziłam ;) bo pięćset funtów za pokój na skraju pierwszej strefy i w dobrych warunkach to niezły biznes. Dla porównania ceny pokoju w podlondyńskich miastach i miasteczkach (na przykład w takim niewyraźnym Guildford czy bezskładnym Woking) wahają się między czterema lub pięcioma stówami a przecież trzeba jeszcze doliczyć koszt przejazdów do Londynu. Taka ze mnie bizneswoman ;) No dobrze, może lekkomyślnym jest decydować się na droższy pokój nie mając porządnej pracy, jednak czułam, że przesiadki, brak drzew i oddalenie od innych atrakcji szybko mogą zamienić londyńską przygodę w londyński koszmar. Ostatecznie znajdę coś tańszego.
W środku dnia dotarłam do kawiarni a właściwie knajpki o przyjemnej nazwie Curved Angel Cafe. Wesoły właściciel przywitał mnie szczerym uśmiechem, pożartował, powiedział jak wygląda praca. Goście wyluzowani, zadowoleni, przyjemna i bezstresowa atmosfera. Żadnych dąsów albo wrzasków. W tygodniu będą pracowały dwie kelnerki, w weekend jedna, wszystkie Polki, ponieważ właściciel najwyraźniej ma do nich słabość (który zdrowy na ciele i umyśle mężczyzna nie ma do nas słabości ;)). Tym sposobem w niedzielę przeprowadzam się do Londynu a w poniedziałek zaczynam pracę zaokrąglonego anioła ;). Na razie siedem godzin dziennie od poniedziałku do piątku. Pieniądze mizerne, ale wierzę, że jest to krok w dobrym kierunku, obym się tylko zanadto nie zaokrągliła ;).
Fortune favours the brave, takie hasło mignęło mi dzisiaj przez szybę kiedy wracałam z wizyty u siostry. Los sprzyja odważnym i tego się trzymajmy.

piątek, 10 maja 2013

trzydzieści trzy i trzy lub zadużona w... Londynie

Moja kariera w tajskiej restauracji powoli dobiega końca. Tajka tak mnie ostatnio wnerwiła, że chciałam ściągnąć fartuch i iść do domu. Powstrzymałam się jednak bo przez miesiąc uodporniłam się na jej wymysły i nauczyłam panować nad sobą. Panować na tyle aby jak najmniej się tłumaczyć, nie odzywać, nie denerwować, jednym uchem wpuścić a drugim wypuścić. We wtorek Tajka spinała rachunki i ni z tego ni z owego na blacie przed kasą znalazły się rozsypane zszywki, zapytała co to jest i skąd się wzięło. Odpowiedziałam zgodnie z prawdą, że ja nie ruszałam ani zszywek ani zszywacza i nie wiem kto to rozsypał (najwyżej dwadzieścia sztuk - naprawdę było o co robić awanturę...) i jeśli nie wierzy proponuję aby sprawdziła nagrania z kamery. Oczywiście powiedziała, że kłamię, oszukuję i żebym się zamknęła bo ona nie ma czasu na słuchanie wyjaśnień. Stwierdziła, że nie umiem obsługiwać żadnej maszyny (zszywacz to mega skomplikowana maszyna) więc lepiej żebym niczego nie tykała gdyż marnuję jej pieniądze.
Kto dokonał haniebnego czynu? Jeśli ja to najwyraźniej mam schizofrenię i zrobiłam to nieświadomie, jeśli ona to ma alzheimera i zapomniała o wszystkim dwie minuty po.
Staram się jak mogę, robię więcej niż muszę, przyznaję się kiedy popełnię błąd i nadal jestem beznadziejna. Dziwne, że nie szuka nikogo na moje miejsce ;)

W środę pojechałam do Lądka na rozmowę kwalifikacyjną. Skończyłam o piętnastej, zrobiło się dosyć późno, więc najpewniej i tak spóźniłabym się do pracy. W powietrzu poczułam słodki zapach zemsty a ponadto zostałam omamiona perspektywą świętowania urodzin z kimś kogo coraz bardziej lubię. Przyklepałam ten piękny zbieg wszystkich okoliczności toastem z Peroni i o szesnastej napisałam Tajce jak bardzo źle się czuję i jak bardzo żałuję, że nie mogę pojawić się w restauracji. (Wiem, nie było to ani profesjonalne ani uczciwe i nie mogę się usprawiedliwiać, napiszę tylko, że nie mam wyrzutów sumienia ;))
Urodzinowy dzień miałam spędzić na "obserwacji" czyli dalszym etapie rekrutacji (wieczorny powrót do Bramley zrobił się jeszcze bardziej nieopłacalny). Miałam pewne obawy, że po niecałych pięciu godzinach snu mogę kiepsko wypaść, ale po godzinnym czekaniu na rozpoczęcie "treningu" przestałam się czymkolwiek przejmować. Wszystko wskazywało na blef pod tytułem akwizycja lub telemarketing. Normalny pracodawca nie robi spędu obserwacyjnego dla dwudziestu osób nie podając nawet szczegółów oferty. Dla zabawy zaczęłam sobie wyobrażać, że to test zachowań i wszyscy jesteśmy obserwowani przez ukrytą kamerę. Niedługo po tym do pokoju wparowali pseudo trenerzy, zabrali wszystkich w teren aby sprawdzić nasze umiejętności. Całość okazała się zwykłą akwizycją, chodzeniem od domu do domu i nakłanianiem ludzi na wsparcie Unicefu (lub innej organizacji w zależności od dnia). Obeszłam z "trenerem" jakieś dwadzieścia domów i podziękowałam.
Przez głowę przyszła mi myśl, że jak tak dalej pójdzie nie pozostanie nic innego jak pakować manatki i prosić o przebaczenie wrocławską korporację ;). Dwa głębokie wdechy, uśmiech, pierś do przodu i wracam do centrum złożyć aplikację w biurze rekrutacyjnym jednej z najlepszych sieciowych kawiarni. Dowiedziałam się, że nie mam szansy na zatrudnienie w Londynie, ponieważ początkujący pracownicy zaczynają pracę o piątej rano, dlatego wymagane jest aby mieszkali blisko. Na wyjściu zaczepił mnie jakiś chłopak dając numer telefonu do pośrednika nieruchomości. Powiedział, że jak już się przeprowadzę mam się do niego odezwać to mnie poleci do tej pracy.

Urodzinowe niespodzianki, w szczególności szampan pity o północy w parku ;), dodały mi nowych skrzydeł. Trzy miesiące w Anglii przyniosły sporo różnorodnych zwrotów akcji, z których nie wynikło nic konkretnego. W związku z tym powstały dwa nowe postanowienia. Skoro nie mam porządnej pracy, nie oszczędzam a do tego jestem o rok starsza czas na podjęcie kolejnego ryzykownego kroku i przeprowadzenia się do stolicy niezależnie od wszystkiego. Do końca weekendu jestem bardzo chora a zalecaną kuracją jest szukanie nowego pokoju i pracy w Londynie. Drugie postanowienie dotyczy odwagi. W tak poważnym wieku nie wypada się bać. Pora pozbyć się strachu przed wchodzeniem do kawiarni z pytaniem czy szukają kogoś do pracy, strachu przed tym, że sobie nie poradzę, że za słabo znam angielski i innych podobnych farmazonów czyhających w mojej głowie.
Coraz bardziej wierzę, że przyjazd na wyspy przyniesie mi coś znacznie ważniejszego niż pieniądze na podróż do Azji.

czwartek, 2 maja 2013

Londyn woła coraz głośniej

Będąc jeszcze w Polsce oraz krótko po przylocie do Anglii wiele osób mówiło mi, że przeprowadzka do Londynu nie jest dobrym pomysłem. Mówili, że to bardzo drogie miasto, że traci się po trzy godziny dziennie na dojazdy, że będę się gnieździć w jakieś norze dzieląc mieszkanie z dziesięcioma współlokatorami. Część z tych przestróg na pewno jest prawdziwa, inna część zależy pewnie od szczęścia, coś mi jednak mówi, że sama powinnam się przekonać jak wygląda rzeczywistość. Odważyć się i spróbować. Przecież życie to nieustająca metoda prób i błędów, dążenie za głosem intuicji a nie trzymanie się wytartego przez innych szlaku.
Przekalkulowałam (pewnie za bardzo optymistycznie), że przy dobrych wiatrach czyli pracując na pełen etat za minimalną stawkę i po opłaceniu rachunków nadal powinno mi zostać więcej niż mam w tym momencie. Obecnie płacę stosunkowo niewiele za pokój, ale pracuję tylko dwadzieścia pięć godzin w tygodniu i wydaję dużo na londyńskie wycieczki.
Za przeprowadzką przemawia jeszcze jeden (co najmniej jeden) argument. Siedzenie w jakiejś małej angielskiej mieścinie jest zdecydowanie za mało ambitne. Skoro daję sobie radę u wiecznie wrzeszczącej Tajki to poradzę sobie w stolicy. Do stracenia mam najwyżej trochę oszczędności, ale już raz przekonałam się, ze wybór podyktowany wyłącznie zyskiem materialnym nie jest najmądrzejszym rozwiązaniem. Oprócz odkładania na Azję, dobrze byłoby znaleźć zajęcie, które będzie przynosić mi radość i satysfakcję.


Ps. Pierwszy maja zakończył się średnio pomyślnie. Robiąc w pośpiechu kawę źle zakręciłam wajchę w ekspresie, jeden ząbek nie wszedł w odpowiednie miejsce, wajcha się zablokowała i mimo wielu prób nie dało się jej odkręcić. Tajka, która przez dwadzieścia lat pracy w tym biznesie nie posiadła jeszcze umiejętności kontrolowania swoich odruchów prawie zrzuciła całą maszynę ze złości. Gdyby mogła to pewnie by mnie pobiła.
Wcześniej dostałam maila z firmy faworytki (tj. z Siemensa), z informacją, ze niestety wybrali kogoś innego, co ostatecznie jest dobrą wiadomością. Obawa zapętlenia się ponownie w korporacyjny wir jak zwykle okazała się niepotrzebna.

Z każdym dniem przejmuję się mniej, rozkminiam mniej, uodparniam się i nabieram dystansu. Z każdym dniem bardziej doceniam wszystkie nowe doświadczenia.

środa, 1 maja 2013

niech żyje pierwszy maja

Maj, mój ulubiony miesiąc. Kwitnące magnolie na tle błękitnego nieba, kolorowe tulipany, ciepłe promienie słońca, całe mnóstwo polnych kwiatów, zieleń i jeszcze więcej zieleni.
Biegnąc rano wzdłuż dzikiego kanału, wśród drzew a później przez pole podziwiałam jak szybko wszystko rozkwitło i jak zrobiło się pięknie. Jeszcze parę tygodni temu nie było nawet pąków, trawy miały pożółkły i wysuszony kolor, drzewa straszyły pustymi konarami a teraz wszystko tryska życiem i wije się ku słońcu. Coś wspaniałego. Jak dobrze, że w tym roku nie przegapię wiosny.
Rok temu byłam tak skoncentrowana na nowej pracy i przystosowaniu się do nowego miasta, że nawet nie zauważyłam jak przekwitły kasztany i bzy. Mieszkałam w okropnej betonowej dzielnicy Wrocławia otoczona przez przebrzydłe akacje, iglaki i żywopłoty. Nawet nie pamiętam co robiłam tego dnia. Może za rok też nie będę pamiętać dzisiejszego rozpoczęcia maja, ponieważ nie mam w planach nic specjalnego a za parę godzin idę do pracy. Jednak jedno jest pewne, w tym roku maj i wiosna nie umkną mojej uwadze. Mam mnóstwo czasu na zachwyt i pochłanianie majowych zapachów.
 
Przy okazji majowej radości przypomniały mi się pierwszomajowe pochody. Tak naprawdę pamiętam tylko jeden bo raczej nie brałam udziału w innych. Nie wiedziałam zupełnie o co chodzi, ale cieszyłam się z szeleszczących na wietrze papierowych chorągiewek, które parę dni wcześniej robiliśmy na lekcji. (Założę się, że dwadzieścia pięć lat później kawałek bibułki na patyku nadal sprawiłby mi taką samą radość :) Nic się w tej kwestii nie zmieniłam). Oprócz chorągiewek pamiętam jeszcze czarną od brudu szyję naszej sąsiadki stającą parę metrów przed nami. Dodam tylko, że sąsiadka nie była robotnicą, która zeszła z pola aby uczcić święto pracy. Była starszą o parę lat uczennicą, uczuloną najwyraźniej na wodę.

Jeśli o święcie pracy mowa to ja nadal świętuję odpoczywając przez większość dnia. Jak nie trudno się domyślić nie przyjęłam stanowiska pod Oksfordem natomiast z drugiej firmy nie dostałam jeszcze odpowiedzi. W międzyczasie miałam kilka telefonów, z których nie wynikają na razie żadne konkrety. Pracuję u Tajki walcząc od ponad tygodnia o otrzymanie wypłaty za dziesięć dni na stanowisku kłamcy. Jaka pozycja taki pracodawca, okłamali mnie, że pieniądze zostały wysłane w poniedziałek dwudziestego drugiego i powinny dotrzeć do piątku. Idą zapewne przez Kamczatkę, stąd takie opóźnienie...
Po kolejnym przedłużonym weekendzie w Londynie daję sobie maksymalnie dwa tygodnie na znalezienie nowej pracy. Jeśli nic nie znajdę zamieniam chorągiewkę na cv i rozpoczynam tour de cafe czyli majowy pochód po londyńskich kawiarniach.
O pracy można pisać wiersze, można pracę świętować, można ją opijać, lubić albo nie znosić jednak najlepiej ją po prostu mieć.



czwartek, 25 kwietnia 2013

zdrowo, pysznie, organicznie

Realizacja postanowienia aby zdrowo się odżywiać nie do końca mi wychodzi. Nie jem fast foodów, ale za to po dwóch lub trzech tygodniach cukrowej przerwy wróciłam do jedzenia słodyczy. Oprócz słodyczy jem właściwie nic albo jakieś przypadkowe rzeczy. Ciągle liczę na to, że w końcu wszystko się wyklaruje i będę mogła zacząć normalne funkcjonowanie.
Mam już co prawda pieprz i olej, ale niewiele więcej ;)  Przeprowadzając się do Bramley byłam przekonana, że wkrótce poprawię swoje jedzeniowe nawyki, zacznę gotować i jeść zdrowo. Jak wiadomo najpierw pracowałam od rana do wieczora a później rzuciłam pracę i powróciłam do stanu zawieszenia kontynuując wegetację. Troszkę oczywiście przesadzam, mniej więcej raz w tygodniu jem coś pysznego, przy okazji wyjazdów do Londynu.
W Anglii podoba mi się łatwy dostęp do zdrowych produktów, więc jak już się ustatkuję (kiedy to będzie?) dbanie o prawidłowe odżywianie będzie całkiem proste. Wszystko jest dokładnie oznaczone, od ilości kalorii (chociaż tych aktualnie nie liczę) po pochodzenie.  Z łatwością (w każdym nawet małym osiedlowym sklepie) można znaleźć między innymi:
-  jajka od kury z wolnego wybiegu (kura prezentująca na wybiegu najnowszą wiosenno –letnią kolekcję od Chanel ;) ) ,
- produkty z logo fair trade (kawa, herbata, czekolada wyprodukowane zgodnie z zasadami handlu wspierającego lokalne społeczności, dbając o ich prawa i godziwe wynagrodzenie)
- produkty z logo Rainforest Allianse (pochodzące z legalnych źródeł i upraw pod które nie były wycinane lasy tropikalne)
- organiczne masło i mleko
- produkty farm ekologicznych i etycznie traktujących zwierzęta (akurat nie jem mięsa, ale szukałam z ciekawości oznaczeń)
Nie wiem ile w tym wszystkim prawdy a ile oszustwa, stuprocentowej pewności nie ma nigdy jednak warto w coś wierzyć. Ja wierzę, że takie certyfikaty coś znaczą i nie są rozdawane bez dokładnego skontrolowania. Wierzę, że kupując sprawdzone produkty mamy wpływ na nasze środowisko a przede wszystkim mamy wybór i świadomie możemy decydować o tym co jemy. Niezależnie od powodów warto myśleć przed włożeniem czegoś do koszyka.
Za to lubię Anglię. Okazuje się, że produkty dobrej jakości nie są dużo droższe niż te „zwykłe”,  czasami  kosztują tyle samo. Tym łatwiej sięgnąć po coś wartościowego.
Tymczasem moja półka w lodówce prezentuje się tak organicznie że aż przejrzyście: