Wiosną, gdy przeglądałam babskie magazyny, z zamysłem utworzenia mapy marzeń, a następnie napisałam jeden z najczęściej czytanych postów pt "Wnętrza magazynów lub bądź swoją bohaterką" , natknęłam się na artykuł na temat seksualności. Były to lutowe pisma stąd banalnie, z okazji Walentynek, mnóstwo tematów o miłości, również tej cielesnej. Wyczytałam wówczas, że 80% kobiet udaje orgazm. Był to dla mnie szokers, po pierwsze, że aż tyle z nich, po drugie skąd oni to wiedzą, po trzecie dlaczego? Miałam chęć o tym napisać, ale tak schodziło, pojawiały się inne pomysły i ten temat wisiał aż do teraz, do momentu, kiedy dobitnie przypomniał mi o nim film.
W ubiegłym tygodniu byliśmy z Mężem w kinie na "Babygirl". Skusiła mnie Nicole Kidman i po trosze Antonio Banderas. Nie rozczarowaliśmy się (a różnie to ze współczesnymi filmami bywa), wręcz przeciwnie, film bardzo nam się podobał i wszystkim go polecam, świetna gra aktorów, bardzo dobra muzyka i przede wszystkim ciekawa historia i ważny temat.
A tematem przewodnim, w skrócie, nie zdradzając szczegółów, jest odwaga bycia sobą w kontekście seksualnym. Z jednej strony historia traktuje o udawaniu, braku odwagi rozmawiania o swoich odczuciach, doznaniach lub ich braku, z drugiej o odkrywaniu własnych pragnień i tego co skrywane, jak również o otwarciu się na dzielenie się tym z drugą połówką.
Wracając do mojego pytania "dlaczego kobiety udają?", z artykułu wynikało, że przyczyną udawania orgazmów jest obawa przed sprawieniem mężczyźnie przykrości. Przyjmuję takie wyjaśnienie bo pewnie byłoby im faktycznie przykro. Uważam jednak, że jest ono mocno powierzchowne. Sądzę, że głębszą przyczyną jest lęk przed odrzuceniem, przed brakiem akceptacji, przed reakcją w ogóle. Niepojęta sprzeczność. Wciskają nam wszędobylską nagość i wulgarność, w mediach obserwujemy zero zahamowań i wstydu. Mówi się o równości, wolności, bezpruderyjności. Natomiast jak przyjdzie co do czego, to w domach i sypialniach nadal gramy te bezkonfliktowe udające orgazm i szereg innych rzeczy. Co takie udawanie daje, oprócz ewidentnego świętego spokoju?
Smutny jest to obraz, w którym nie kochamy siebie i drugiej osoby na tyle, by ufać i być szczerym. Ufać przede wszystkim temu, że miłość jest wystarczająco mocna, by pokazać swoją prawdziwą twarz.
Moim zdaniem sprawy łóżkowe to jeden z aspektów, ogromnie ważnych, lecz nie jedynych w życiu, w których potrzeba odwagi bycia sobą. Kim jesteśmy, jeśli nie przyznajemy się przed sobą o pragnieniach jakie mamy, o marzeniach, o niewygodach i tym co nam nie odpowiada lub co uwielbiamy? Jakąś półwersją siebie? Postacią dostosowaną do oczekiwań innych, zlęknioną, zapadającą się do środka coraz bardziej z obawy, że pewnego dnia, ktoś odkryje kim naprawdę jest. Boimy się, że ta odkryta wersja nie będzie pasowała do tego, co o sobie mówiliśmy, jak się zachowywaliśmy (my kobiety i mężczyźni, bo sprawa dotyczyć może wszystkich).
Prawda jest taka, że ja też nie zawsze byłam otwarta i bałam się pokazywać prawdziwą wersję siebie. Raczej niewiele osób ma od początku tak silną osobowość i tak mocno wierzy w siebie i w to, że jest wystarczający, aby zawsze, bez ogródek mówić co jej leży na wątrobie lub co myśli. To przychodzi z czasem, z kolejnymi relacjami, z każdym przerobionym "szkoleniem rozwojowym" o sobie, przede wszystkim przychodzi to wraz z pokochaniem siebie.
Jakoś bezsensownie, pytana o coś, w pierwszym odruchu chciałam odpowiedzieć tak, żeby się przypodobać, by zadowolić drugą osobę. Bałam się, że będąc sobą nie będę idealna. (Czego to ludzie nie mają w głowach!) . Ktoś powiedział mi wówczas bardzo mądrą rzecz, która wryła mi się w pamięć i była początkiem mojej transformacji. To zdanie brzmiało mniej więcej tak: "Udając i nie będąc sobą oszukujesz partnera i nie dajesz mu wolności wyboru. Nie pozwalasz mu poznać tego kim jesteś i zdecydować czy to mu odpowiada." To była eureka - "Aha, to o to chodzi w relacjach! po prostu być sobą!". Olśnienie! To stwierdzenie mocno zmieniło moje podejście. Bo czy można się z nim nie zgodzić?
Minęło wiele lat zanim w pełni odważyłam się być sobą. Nauczyłam się być sobą w związku, w układach koleżeńskich, w pracy. Od paru lat moim głównym celem było życie w swojej prawdzie. A co to niby znaczy? Dla mnie to działanie zgodnie ze swoim wnętrzem, podejmowanie samodzielnych decyzji. Odważne mówienie o swoich poglądach, zwłaszcza kiedy są niepopularne. To mieć czelność myśleć niezgodnie z obowiązującą "poprawnością polityczną". To ryzykować i mówić, że coś się nie podoba, że jakiegoś zachowania sobie nie życzymy, nawet gdy to grozi zakończeniem znajomości lub oderwaniem nam etykiety "o, to ta miła osoba" . To jest dla mnie życie w swojej prawdzie. Czasami bycie sobą jest trudne, jak by nie patrzeć jesteśmy częścią stada i zależy nam na dobrej w niej pozycji. Uważam jednak że, mimo trudności, warto starać się żyć i działać zgodnie z naszym wnętrzem, nawet za cenę bycia czarną owcą.
Na koniec zachęcam jeszcze raz do obejrzenia "Babygirl" . Życzę, aby film ten był dla was bodźcem do dyskusji, do przemyśleń i refleksji. Parafrazując jeszcze słowa Grechuty "nie udawaj, miła nie udawaj", bądź sobą nawet gdy "nie wypada".