Kto z nas nie pamięta tego kultowego tekstu z filmu "Co mi zrobisz, jak mnie złapiesz". Wcale się nie dziwię, bo z Bydgoszczy przywieźliśmy rewelacyjną, prawdziwą kiełbasę bez konserwantów oraz pyszne wędliny. Chętnie bym po nie wróciła. Po majówkowych rozczarowaniach kiełbasą z grilla, postanowiłam, że prędko kiełbasy nie zjem. Mimo, że nie były z sieciowego sklepu to jedna smakowała jak parówka a druga była bez smaku. I tak człowiek robi zakupy w nadziei, że zje coś dobrego, a tu takie rozczarowanie. Przecież pieczonej kiełbasy się nie odniesie.
Tymczasem kiełbasa z Bydgoszczy, kupiona w małym sklepie garmażeryjnym, była taka jakiej się spodziewaliśmy, z kawałków prawdziwego mięsa, smaczna, bez chemii. I na taką kiełbasę mogłabym postawić, oddać swój głos w rankingu. Tymczasem z każdej strony każą nam wybierać mniejsze zło. A ja tak nie chcę, chcę głosować na najwyższą jakość i na to, na czym mi zależy. I nie jest to ani zmielona z budą kiełbasa, która kiedyś nazywała się śląska, ani też bezsmakowa kiełbasa bez nazwy. Wolę nie jeść wcale i wcale nie głosować. Ktoś się może śmiać, że myślę o tym co jem, lecz czy jesteśmy świnią, żeby jeść wszystko co ktoś nam wrzuci do koryta? Wystawią Ci parówkę i pasztetową do wyścigu i każą wybierać co lepsze. Nie ma mowy, jedno i drugie mi nie służy. Wolałabym żeby reprezentowała mnie luksusowa szynka. Żeby nie było, czasami jem parówkę i pasztetową też bym zjadła. Natomiast jak już kupuję to takie ze 100% mięsa, bez cukru i chemii. A tu? Skąd mam wiedzieć co jest w środku? Niespójny, chorągiewkowy salceson i szemrana, rozmemłana metka. Ach te mięsne wybory...
Wracając do przyjemności, Bydgoszcz nas zachwyciła. Byliśmy tam przejazdem w czasie pandemii lecz wówczas, nie było mowy o oglądaniu. Ledwo znaleźliśmy miejsce z jedzeniem na wynos. Drugi raz byłam z koleżanką, ale wtedy skupiałam się bardziej na rozmowach, poza tym akurat się rozchorowałam, więc nie byłam w formie na eksplorowanie miasta. A teraz, w połowie maja, w wyjątkowo ładny weekend, Mąż zabrał mnie do Bydgoszczy a konkretnie do bydgoskiej opery. Nigdy wcześniej nie byłam w operze i od paru lat myślałam by się wybrać, więc Mąż wspaniałomyślnie zrobił mi taki prezent urodzinowy.
Jak już robić coś pierwszy raz to tam, gdzie jest dobra jakość, to moja filozofia. Opera Nova jest niedawno wybudowanym, ciekawie zaprojektowanym budynkiem, z pięknym, przestronnym wnętrzem, bardzo dobrą akustyką. Przyjemnie było tam pójść. Opera (Mąż wybrał Fausta) również zrobiła na nas wrażenie i chętnie wybierzemy się na następną. Jednak muzyka klasyczna i orkiestra na żywo to zupełnie inny wymiar doznań.
Sobotę spędziliśmy na zupełnym luzie, Nocowaliśmy w malutkim apartamencie przy ulicy Gdańskiej. Blisko do centrum, blisko do wielu pięknych kawiarni. Jedną, o nazwie "Fanaberia", z niesamowitym ogrodem, przemiłą obsługą i klimatycznym wnętrzem, mieliśmy w tym samym podwórzu, w którym mieścił się nasz 'hotel".
Mąż przyniósł rano kawę z kawiarni, więc dzień zaczął się idealnie. Kolejno, poszliśmy na śniadanie do "Pomorskiej 15" - artystyczne miejsce z obrazami, kwiatami w wazonach i bardzo smacznymi bajglami.
A no tak, przed jedzeniem kupiliśmy słynną kiełbasę, w sklepiku umieszczonym tuż przy naszej bramie. Niespiesznie obejrzeliśmy meble w sklepie z antykami, połaziliśmy bez konkretnego celu oglądając miasto by następnie wylądować na drugiej kawie w Fanaberii i drzemce po pysznym cieście, jakie tam serwują.
Rzutem na taśmę (bo na 16 też można prawie zaspać ;)) spotkaliśmy się z koleżanką, która pokazała nam Bydgoszcz z trochę innej strony. Świeciło słońce, było dużo ludzi, lecz nie dzikie tłumy, przyjemna atmosfera weekendowego luzu. Spodobała nam się architektura, klimatyczne kamienice z pięknymi fasadami, trochę industrialnych budynków, gdzieniegdzie małe domki jeszcze z wcześniejszych czasów. Całość tworzy ciekawy krajobraz.
Wieczorem podążając za instynktem i nosem, który wychwycił ładny zapach, trafiliśmy na azjatyckie jedzenie do New China Town. I znowu pozytywne wrażenia. Pyszne jedzenie, bardzo miła obsługa i taki klimat spokoju, którego chce się doświadczać w restauracji. Miejsce godne uwagi. Pierwotna wizja zakładała, że pójdziemy jeszcze do klubu, lecz z pełnymi brzuchami zalegliśmy na sofie i bez wyrzutów sumienia zakończyliśmy ten przemiły dzień.
W niedzielę zdążyłam jeszcze odkryć przepiękny park i ciekawy zaułek ze sztuką, dosłownie 100 metrów od nas.
Po śniadaniu ruszyliśmy do domu, wypoczęci i zadowoleni. Po prawie dwóch miesiącach intensywnej pracy i natłoku spraw, bardzo potrzebowałam oderwać się od rzeczywistości. Takie weekendowe wypady niesamowicie ładują baterie.
Teraz też ładuję baterię opalając nogi w ogrodzie i pisząc te wspominki. Udało mi się nawet zapomnieć o jutrzejszych, nieszczęsnych wyborach bez wyboru i naczyniach w zlewie. Swoją drogą, ostatni dzień maja jest pierwszym dniem, w którym odważyłam się ubrać krótkie spodenki i klapki. Cóż to był za zimny maj. To chyba te nasze niezliczone eko-podatki i zakrętki przyczepione na stałe do butelek powstrzymały globalne ocieplenie ;)