W miniony czwartek wylądowałam na Bali i odebrało mi mowę. Borneo było miłym doświadczeniem jednak już wysiadając z samolotu i wdychając morskie powietrze wiedziałam, że przyjazd tutaj był dobrym pomysłem. Jedną noc spędziłam w Kucie, miejscowości typowo turystycznej i pierwszym (a dla niektórych może jedynym) przystankiem na Bali. Posiedziałam trochę na plaży, zrobiłam pedicure i manicure za 34 złote łącznie ( bez szału co prawda ale wyszłam z ładnymi kolorami i pomyślałam, że teraz mogę się w pełni wakacjować :)) , odganiałam się od chłopaków zachęcających do lekcji surfowania i pojechałam dalej. Na każdym kroku nakłaniają do zakupów, więc po paru godzinach zostałam właścicielką czterech bransoletek. Oczywiście próbowali mi też wmówić że jedyny transport do innego miasteczka odjeżdża rano i po 12 nie pozostaje mi nic innego jak zamówić taksówkę. Wymeldowałam się z hostelu i z plecakiem ruszyłam na poszukiwanie autobusu. Jeden odjeżdżał po 13 a następny po 16 :) Całe szczęście w ostatniej chwili zmieniłam bilet na drugą opcję, po pierwsze mogłam posiedzieć dłużej na plaży a po drugie bus okazał się prawie pusty podczas gdy we wcześniejszym musiałabym się cisnąć:)
Do hostelu w Ubud dotarłam wczesnym wieczorem, zrobiłam sobie krótki spacer i zjadłam pierwsze typowo indonezyjskie danie Nasi Goreng. Ryż wymieszany z warzywami i kawałkami kurczaka oraz krewetek (chociaż to pewnie zależy od miejsca w którym się je). Nie brzmi może za specjalnie, ale smakuje wyśmienicie i jest idealnie przyprawione.
O tym co oprócz powietrza i deszczu ( który jak na porządny deszcz przystało padał tylko w nocy) zachwyciło mnie na Bali i o tym co jeszcze zobaczyłam napiszę w następnym odcinku.
Odbiór gości hotelowych z lotniska - to tylko 1/3 całej liczby wyczekujących.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz