wtorek, 31 grudnia 2024

Na odchodne

 Zanim się dobrze obejrzeliśmy minął nam rok 2024. Zaraz strzelać będą korki od szampana, zaszeleszczą tiulowe sukienki, zastukają kieliszki. Fajerwerki pewnie nie wystrzelą, bo fajerwerków już puszczać nie wypada. W tych czasach dbamy bardziej o zwierzęta niż o ludzi, o nasze psy niż dzieci. Idąc w tym kierunku za parę lat korek od szampana też będzie zakazany - bo hałasuje. Hałasu faktycznie nie znoszę, natomiast fajerwerki uwielbiam, szampana też bardzo lubię. Uważam, że dbałość o dobrostan zwierząt można by było rozwiązać w inny sposób, na przykład eliminując tzw. bomby i korsarze a pozbawiać nas przyjemności oglądania rozświetlonego nieba.  Szkoda mi, że chociaż raz w roku nie można zobaczyć porządnego pokazu. Jednocześnie zastanawiam się, kto stanie w naszej obronie i zadba o wyciszenie świata. Nikt nie broni ludzi przed hałasem, który nas ciągle otacza. Przed muzyką i reklamami puszczanymi na cały regulator ze sklepowych głośników, przed piszczeniem kas, lodówek i mikrofali na stacjach benzynowych. Nikt nas nie chroni przed dźwiękami wydawanymi kilkukrotnie przez sprzęty domowe, przez taką pralkę, która daje trzykrotnie znać, że skończyła miętolić galoty. Czy oczekuje, że od razu pobiegnę i ją pochwalę jak dobrze się spisała? Nikt nie chroni nas przed reklamami, które specjalnie są puszczane głośniej, na wypadek gdybyś zapomniał, że od dziesięciu lat na czyszczenie uszu, polecają niezmiennie akustone. Nikt nie chroni nas, ani naszych dzieci, przed zbyt głośno oglądanym filmem czy bajką, zwłaszcza w kinie. Nie mówiąc już o tym, że gdy mieszkasz w bloku to nikt nie chroni przed trzaskającymi drzwiami, dzwiękami wentylatorów, wody spuszczanej u sąsiada a nawet reklamy akustone, która właśnie wyświetlana jest na jego telewizorze. Te przykłady można by mnożyć, tym, którzy mają większą wrażliwość pozostaje próba ochrony na własną rękę. Z mojej obserwacji wynika, że większość ma to w nosie, więc chyba tylko ja mam problem. Może Ci ludzie mają łatwość wyłączania tego co w tle, a może nie łączą kropek i nie widzą, że taki hałas jest źródłem poddenerwowania i stresu. Nie wiadomo. 

Ten post wcale nie miał być o hałasach a o kończącym się roku. Nie miał być też długi, bo gdy szykować trzeba kreację lub coś do jedzenia, czasu na czytanie brak. 
W tym poście chcę zadać Wam, drodzy czytelnicy, pytanie o odchodzący 2024. Jak go oceniacie? Czy był to rok dobry i godny zapamiętania, czy chcecie o nim jak najszybciej zapomnieć?  Czy ten rok był dla Was łaskawy? A czy Wy sami byliście łaskawi dla siebie i swego otoczenia? Czy wystarczająco dbaliście o swoje dobre samopoczucie, znajdowaliście czas na odpoczynek i sprawianie sobie radości? Pewnie pamiętacie, że dbanie zaczyna się od siebie, lecz jak to Wam wychodzi w praktyce? 

Z czego jesteście dumni w tym kończącym się roku, co udało Wam się osiągnąć? Czym możecie się pochwalić, chociażby sami przed sobą? A co zrobiliście pierwszy raz w życiu? 

Lubię robić sobie takie podsumowania szczególnie wtedy, gdy nie wszystko poszło zgodnie z planem. Gdy wydaje mi się, że mogłam zrobić więcej, bardziej się postarać czy włożyć więcej wysiłku. Rokrocznie tworzę listę, żeby docenić to co przyszło, co się udało, jakie umiejętności zdobyłam lub życiowe lekcje odrobiłam. Bo planować możemy dużo a wszechświat ma być może inną dla nas drogę, więc nie jest ważne jeśli coś się nie udało, ważne, że działaliśmy. Fajnie jest spojrzeć na miniony czas i wydarzenia z dystansem i podziękować za to co było, w takiej formie w jakiej to otrzymaliśmy, nie w tej idealnej czy zaplanowanej
. Napełnić się energią wdzięczności, aby w kolejnym roku przyciągnąć jeszcze coś lepszego.

Nie będę tu dzielić się wszystkim co 2024 rok przyniósł, bo zastałaby mnie północ. Mogę napisać o kilku moich pierwszych razach: pierwszy raz zrobiłam uszka i pierogi, upiekłam tort i wygrałam konkurs na reportaż. Pierwszy raz moje prace wisiały na wystawienie. Pierwszy raz byłam w Lublinie i Rzeszowie a przede wszystkim w Dzikowcu, skąd pochodzi moja babcia. Pierwszy raz dowiedziałam się tak dużo o moich przodkach, to było cenne doświadczenie.
Dobry to był rok, spokojniejszy niż poprzednie lecz obfitujący w wiele podróży wgłąb siebie, w rozwój osobisty, w rozwój naszego domu i naszej przestrzeni.

Czy żegnacie ten stary już rok z poczuciem zadowolenia i spełnienia? Mam nadzieję, że tak! Oby kolejny był równie dobry a nawet lepszy.


Szampańskiej zabawy i do siego roku!


Szczęśliwego Nowego Roku!
Wystrzałowej zabawy!


sobota, 14 grudnia 2024

Makramy wracają do łask - reportaż o warsztatach z wyplatania sznurkiem.

Krótko przed Mikołajkami, 4 grudnia 2024 spotyka się sześć kobiet, których z pozoru nic nie łączy. Jedne są ciut starsze, z bogatym doświadczeniem życiowym, drugie zupełnie młode wkraczające dopiero w dorosłość. Kilka z nich pracuje na etacie a kilka tworzy z powodzeniem własne firmy. Wspaniałe, pogodne kobiety zebrały się razem na zaproszenie jednej z nich w Drawsku Pomorskim, aby nauczyć się wyplatać makramę. Makrama to sztuka wiązania sznurków za pomocą samych dłoni, bez użycia igieł, drutów lub szydełka. Jak się okazuje technika ta znana jest od starożytności a obecnie uznawana jest za jedną z form rękodzieła.

Inicjatorką wydarzenia jest Marzena, miłośniczka rękodzieła. Jej piękne prace, m.in starannie wykonane lalki waldorfskie, czy obłędne, unikatowe można podziwiać na profilu fejsbukowym MarzalkaDolls oraz Michalina.makrama. Dzisiaj zaprosiła nas, aby podzielić się jedną z pasji tj. wyplataniem makramy. Marzena lubi inspirować innych, stad pomysł dzielenia się wiedzą i doświadczeniem podczas warsztatów. Jak słusznie zauważa: "To też doskonała okazja do kobiecych spotkań." Nie sposób się nie zgodzić. Wszystkie czekamy z ekscytacją na pierwsze instrukcje.


Praca Marzeny wykonana kilka lat temu.


Marzena wspomina na wstępie, że jej przygoda z makramą zaczęła się sześć lat temu a następnie opowiada jakie niezwykłe rzeczy można wykonać tą techniką. Objaśnia nam rodzaje sznurka i sugeruje, z których firm najlepiej zamawiać materiały. Z uczestniczkami spotkania wybieramy odpowiadający nam kolor, odmierzamy odpowiedniej długości kawałki, a następnie, z pociętym sznurkiem w ręku, podchodzimy do przygotowanych stanowisk pracy.

Pytam Marzenę, jak zaczęła się jej fascynacja sznurkami:
- "Wszystko ma swój odpowiedni czas i miejsce. Sznurki pojawiły się w moim życiu w trudnym dla mnie czasie zawodowych rewolucji. To był czas, kiedy szukałam odpowiedzi u innych o tym kim jestem i jaką mam wartość. Wyplatanie makram czy firan było jak terapia i medytacja w jednym. Koncentrowałam uwagę na splotach, ćwiczyłam ręce, aby każde kolejne węzełki były coraz ładniejsze. A w głowie zaczynał panować spokój, pojawiały się pytania i rodziły odpowiedzi."

Następnie Marzena uczy nas pierwszego splotu a my ruszamy do robienia początkowych supełków. Część z nas miała okazję uczestniczyć w poprzednich warsztatach, niektóre panie próbowały nawet swoich sił w domu. Ja mam do czynienia z makramą po raz pierwszy, więc chętnie podpatruję inne kobiety. Praca postępuje, koncentrujemy się na swoich splotach, a w pokoju robi się cicho. Mamy szansę przekonać się o tym, o czym przed chwilą mówiła Marzena. Tworzenie makramy to rzeczywiście forma medytacji. Z każdym supełkiem przychodzi coraz większe wyciszenie i oderwanie od codziennych zmartwień.

Nasza instruktorka pokazuje, jak zrobić kolejny splot, aby utworzyć oczekiwany wzór makramy. Wykorzystujemy kilka minut na wypicie gorącej kawy, herbaty i działamy dalej. Na drewnianych podstawach widać zarys prac wypełniających przestrzeń. I to właśnie przestrzeń lubi Marzena w sznurkach najbardziej. "Duże zasłony, kotary, firany, zazdrostki - to w tym czuję się, jak ryba w wodzie."

Makrama
Pierwsze sploty za nami.

Zachęca nas do próbowania różnych metod, do robienia wiązań w domu, czerpania inspiracji na warsztatach i w Internecie, ale tworzenia według własnego pomysłu. Dodaje, że w wyplataniu makram "jedyne, co nas ogranicza, to wyobraźnia". Dzieli się z nami spostrzeżeniami na temat pracy:
- "Moja fantazja wynosi mnie poza znane formy. Dlatego też nie mogłam pracować w utartych schematach, dzień w dzień odwzorowywać to samo w kółko. We wszystkim, co robię, szukam jednego: by ożywić to, co nieożywione, nadać sens każdemu dniu i każdej chwili."
Tę pasję i sens czuć w sposobie przekazywania wiedzy, w przygotowaniu miejsca pod warsztaty, w dbałości o szczegóły. W tle leci świąteczna muzyka, wokół pachnie ciastem drożdżowym i gałązkami świerku, umieszczonymi w wazonach, palą się świeczki. Proste, lecz kreatywne i piękne rozwiązania. W przerwie na smakołyki gospodyni dodaje: "Kreacja to moje drugie imię. Lubię organizować przestrzeń, dekorować, meblować i stylizować". Takie spotkanie jest idealną okazją do wprowadzenia się w nastrój nadchodzących wielkimi krokami świąt Bożego Narodzenia. Jesteśmy w dobrych rękach - Marzena wie, jak stworzyć przyjemną atmosferę.

Czas mija szybko, Marzena instruuje co robić w kolejnych krokach. Daje nam wskazówki zdobyte podczas wielu lat wyplatania sznurkiem. Powoli odczuwamy zmęczenie. Mięśnie rąk dają o sobie znać. Niektóre z nas potrzebują usiąść, by dać odpocząć nogom lub plecom. Nauczycielka mówi o podstawowych zasadach BHP. Wspomina m.in o tym, że w zależności od rodzaju sznurka wielogodzinne wyplatanie może nawet poparzyć dłonie.
Na razie gorące mamy tylko policzki. Z emocji i zapału robi nam się ciepło. Cieszymy się z efektów. Od czasu do czasu słychać słowa frustracji, gdy nie od razu udaje się zadany sposób wiązania. Organizatorka pociesza w takich momentach, mówiąc, że to całkiem normalne. Nie zawsze wszystkie sploty wyjdą idealnie, ważne, żeby czerpać radość z procesu.
Rozmawiamy o tym, jak przyjemne jest to zajęcie - wyplatanie i zapomnienie się w działaniu. Marzena dzieli się z nami jeszcze jedną uwagą, filozofią, według której działa nie tylko podczas kreowania:
- "Staram się cieszyć z najmniejszej rzeczy, choć wiem, że to trudne. Ten, kto nie cieszy się z małych rzeczy, nie będzie się umiał cieszyć i z wielkich."
 
Makrama
Kolejny etap.

Pod koniec pojawia się temat powrotu do rękodzieła, do makram. Przypominamy sobie, jak kilka dekad temu makramy były bardzo popularnym zjawiskiem. Wypełniały wiele ogólnodostępnych przestrzeni. Ludzie musieli w tamtych czasach umieć tworzyć coś z niczego. Nie było wtedy tych wszystkich sklepów, materiałów, nie było kolorów. Był to bardzo dobry czas na kreatywność. Wyobraźnia używana była często i przez wielu. Później nastąpił czas otwarcia się na nowe – czas próbowania tego, czego przez lata brakowało. Nowe było świetne, ekscytujące, każdy dążył do posiadania nowego, by wynagrodzić sobie lata szarości. Rozbiegliśmy się wszyscy w wyścigu po to nowe, a o starym nikt nie chciał pamiętać, bo i po co. Rękodzieło kojarzyło się z Cepelią, zdecydowanie trąciło myszką.

Zadaję na głos pytanie: „Jak to się stało, że makramy wróciły?”. Jedna z nas słusznie zauważyła, że ludzie zaczynają zwalniać. Po latach biegu potrzebują zatrzymać się i odpocząć. Tak jak wcześniej wspomniałyśmy, plecenie ze sznurka, szydełkowanie czy inne formy rękodzieła sprawiają, że nasz umysł wraca do „tu i teraz” i koncentruje się tylko na bieżącej czynności. To idealny sposób na przystopowanie, na przebodźcowanie, z którym mamy do czynienia w ostatnich latach. Od jakiegoś czasu zaobserwować można wzrost oferty związanej z rękodziełem. Organizowane są warsztaty, spotkania, wydarzenia - każdy może znaleźć coś dla siebie. Jest coraz więcej twórców i osób, które chcą się uczyć. Coraz bardziej doceniamy to, co unikatowe, piękne, co zostało wykonane z pasji i pracy rąk, a nie wyszło z fabrycznej taśmy w tysiącach egzemplarzy.

Dzięki osobom takim jak Marzena mamy szansę nauczyć się czegoś nowego, spotkać w przyjemnej atmosferze, poznać nowe osoby, a być może odkryć nową pasję.

Dzień dobiega końca, tak jak i nasze spotkanie. Marzena pomaga docinać sznurki, robi zawieszki i dziękuje nam za wspólnie spędzony czas. My również serdecznie dziękujemy i wychodzimy lekko zmęczone, lecz bardzo zadowolone i dumne z wykonanych prac. W domu wystarczy wyprasować wiszące sznurki, wbić gwoździk, a makrama będzie ozdabiać nasze pomieszczenia lub przestrzeń osób obdarowanych.

Makrama
Po kilku godzinach pracy moja pierwsza makrama gotowa.

Makrama
Doświadczone dziewczyny zrobiły trudniejsze choinki.


makrama
Makrama stworzona przez Marzenę.






poniedziałek, 9 grudnia 2024

Tornado


Jak zwykle mnóstwo się dzieje! Te ostatnie dwa tygodnie były jak przejście tornada, które wciąga w wir zadań i nie pozwala się wydostać. Codziennie było coś do zrobienia: wyjazd do Szczecina, goście, warsztaty, fryzjer, zajęcia z malarstwa, a dodatkowo mega sympatyczne spotkanie opłatkowe organizowane przez panią sołtys. Ogrom atrakcji i wrażeń! Po drodze znalazłam konkurs na reportaż i właśnie jestem w trakcie pisania na temat warsztatów, w których uczestniczyłam. Nie chciałam robić tu kolejnej przerwy dlatego w międzyczasie postanowiłam podzielić się krótkim postem.
W tym całym zawirowaniu największą frajdą i atrakcją jest nowy mieszkaniec ulicy Polnej – nasz nowy domownik. Znalazłam w internecie ogłoszenie, że do oddania jest dwumiesięczny szczeniak, prosto od matki. Tak nam wpadł w oko, że postanowiliśmy z Mężem go wziąć. Już od dawna rozmawialiśmy o psie, Mężowi zależało, żeby go mieć. Ja byłam czasami na tak, czasami na nie, czasami myślałam bardziej o kocie. Co kilka miesięcy, po tych naszych rozmowach, z ciekawości przeglądałam ogłoszenia, lecz nigdy nie było pociągnięcia tematu. Aż jakimś trafem, niespodziewanie tak jak mają w zwyczaju pojawiać się tornada, trafił się ten psiak. Pierwszego grudnia pojechaliśmy do Torunia i przywieźliśmy pieska, odmieniając całkiem dynamikę naszego domostwa. Na razie, głównie przez dodatkowe aktywności w kalendarzu, ten pierwszy tydzień był sporym wyzwaniem. Wszystko ładnie posprzątane w domu, już pod kątem świąt, a tu wpada ten stworek i robi demolkę. Gryzie liście, zostawia ślady tam, gdzie mu się podoba, łącznie z czystą szybą, po dwóch dniach wskakuje już na sofę, gryzie kapcie, skarpetki i stopy. Nasze rytuały poszły w odstawkę, zwłaszcza moje poranne, spokojne picie kawy z książką w ręku. Pierwszą czynnością po wstaniu jest teraz obsługa psiaka. W pewnym momencie nawet zwątpiłam, czy to był dobry pomysł, że dobrowolnie do poukładanego życia dołożyliśmy sobie takiego kreatora chaosu. Oczywiście była to tylko chwilowa myśl, bo nasz Yogi szybko się uczy i z każdym dniem jest coraz grzeczniejszy, a my zaprzyjaźniamy się z nim a przy okazji z mopem.
Pomijając te tymczasowe zawirowania i konieczność tworzenia nowego planu (zbytnia rutyna rozleniwia, więc dobrze, gdy pojawia się przyczyna do zmian) obydwoje cieszymy się z naszego nowego domownika. We troje jest jeszcze bardziej wesoło.


szczeniak
Yogi


sobota, 30 listopada 2024

Filozoficzne rozważania jesienne na temat sensu życia.

Dzisiaj trochę na temat sensu życia. Wielu go poszukuje, a nieliczni odnaleźli. Są ludzie, którzy nie zagłębiają się w filozofowanie, oraz tacy, którzy nieustannie rozmyślają nad tym, po co tu jesteśmy i jaki to wszystko ma sens. Ci pierwsi dryfują przez życie: od pracy do domu, od poranka do nocy, adaptują się do warunków i tak sobie żyją. Jakby trochę zaprogramowani, lecz z pewnością zadowoleni, bo podobno im mniej człowiek analizuje, tym jest szczęśliwszy. Drudzy też żyją od poranka do nocy, przecież dobę każdy ma taką samą, lecz pomiędzy tym ciągle filozofują, szukają wytłumaczenia na to, co się wydarza, zastanawiają się, po co to wszystko, czemu tu jesteśmy, czemu ma to służyć. Czasami szukają szczęścia i sensu na zewnątrz, wypróbowując różne sposoby na poczucie szczęścia albo po prostu znajdują sobie jakąś odskocznię, która dostarcza im emocji i zagłusza egzystencjalne pytania. Innym razem decydują się na szukanie wewnątrz siebie. Nie ma jednej słusznej drogi – ile osób, tyle potrzeb i jeszcze więcej rozwiązań.

Ja raczej należałam do grupy analizującej. Zadawałam sobie wiele pytań, by nadać znaczenie i sens temu, co mnie spotyka. Zastanawiałam się często i gęsto, czemu coś się wydarzyło albo jak to zrobić, żeby odnaleźć szczęście. Teraz już mi przeszło i nie analizuję tak dużo jak wcześniej. Zaryzykuję i napiszę, że prawie porzuciłam analizowanie. Nie szukam już odpowiedzi na pytania: „Po co mi się to przydarzyło? Czemu mnie to spotkało?” Jeszcze niekiedy przyjdą mi one do głowy, staram się wówczas nie przechwytywać takiej myśli, a puścić ją wolno, bez rozkminiania. Fakt, że mam wspaniałe życie  i raczej mało przytrafia mi się historii, w których te pytania byłyby uzasadnione, no ale wiadomo, od czasu do czasu wszyscy się z czymś borykamy. Ciężko nawet stwierdzić skąd taka zmiana, podejrzewam, że to dzięki stabilizacji jaka nastała w moim życiu a może to kwestia zaufania, że cokolwiek się wydarza jest na moją korzyść. Na tym etapie skłonna jestem zaakceptować stwierdzenie, że w życiu nie ma jakiejś specjalnej filozofii, nie ma wyższego celu, jakim jest, dajmy na to, pójście do nieba. Nie neguję tego, po prostu przestałam się nad tym zastanawiać. Uznaję, że życie po prostu jest naszym udziałem, tyle lub aż tyle. Prawda jest taka, że sensu życia nikt w sposób niepodważalny i jedyny słuszny nie odnalazł. Każdy sam ma za zadanie odnaleźć swój własny sens istnienia, jeśli oczywiście ma taką potrzebę. 


Nawłoć
Brązowe nawłocie na tle błękitnego nieba.

Skoro życie nie ma specjalnej filozofii to co tu ze sobą robić? Jak żyć tak bez sensu? Czy można w ogóle być szczęśliwym niezależnie od powodu naszej egzystencji na Ziemi? Na te i inne pytania nikt wam nie odpowie, moi mili :D W poszukiwaniu szczęścia w tym bezsensie można podróżować, odkrywać, doświadczać coraz to nowych rzeczy, można też zwyczajnie siedzieć na ławce i obserwować niebo lub wykonywać swoje proste powtarzające się zadania. Każda z tych ścieżek jest życiem, jest pięknem, jest sensowna. Niejednokrotnie tego nie dostrzegamy, porównujemy się do znajomych, rówieśników, sąsiadów lub,  co gorsza przypadkowych ludzi z  mediów. I tak patrzymy na życie innych, myślimy być może, że nasze jest jakieś szare, lub nawet kolorowe ale bez fajerwerków, jakieś takie zwyczajne, bez wzniosłych ochów i achów. I zaczynamy szukać czegoś więcej, rozglądać się, podglądać czyjeś marzenia, i znowu wraca pytanie o głębszy sens, o jakiś sekret życia, zaczyna się szukanie czegoś więcej.

Z moich obserwacji, a raczej, z mojego doświadczenia wynika, że nie znajdziemy ani głębszego sensu ani długotrwałego szczęścia, jeśli nie zaczniemy od siebie. Od siebie, czyli od sposobu, w jaki postrzegamy otaczającą nas rzeczywistość, od okularów, jakie nosimy na codzień. Niezależnie od tego, czy masz plusy, czy minusy, możesz dokonać wyboru i włożyć na nos okulary uważności i wdzięczności. Według mnie szczęście i sens życia to dostrzeganie tego, co wokół nas, przez pryzmat wdzięczności. To docenianie piękna i wyjątkowości w codzienności, to czerpanie radości z bieżącej chwili, zatrzymanie się w uważności. Aktualną codziennością może być kilkudniowa wyprawa górska w odległym Nepalu lub sadzenie cebul tulipanów w przydomowym ogródku. Niezależnie od tego, jak wygląda na danym etapie nasza rzeczywistość, nie odczujemy szczęścia, jeśli nie docenimy tego co właśnie mamy i czego doświadczamy. Bo co nam z tego, że wspinamy się na szczyt, zdobywając swój upragniony cel, a myślami jesteśmy już przy planowaniu następnego, zamiast czerpać radość z drogi? Co nam z ogrodu jeśli narzekamy, że trzeba pielić chwasty, albo myślami jesteśmy na plaży z palmami. Nigdy nie jesteśmy w danej, bieżącej chwili lecz gdzieś tam, kiedyś, gdzie będzie lepiej, piękniej czy bardziej bogato. Piszę to jako osoba, która doświadczyła i jednego, i drugiego, jako ktoś, kto kocha podróże i odwiedził wiele miejsc, lecz potrafi też cieszyć się z lata spędzonego na miejscu,w domu, na wsi. Jako osoba, która wszystkie pieniądze mogła wydawać na wyjazdy i jako ta, która, liczyła pieniądze, żeby dotrwać do końca miesiąca. W każdej tych sytuacji szukam tego co dobre i tego co piękne.

Doceniając to, co jest teraz, poczujemy radość i zadowolenie. Chodzi po prostu o wdzięczność - tak mało, a tak dużo jednocześnie. Wdzięczność za drobne i oczywiste rzeczy, za to, co jest naszym udziałem w danej chwili, nie wczoraj albo jutro.
Robię listy wdzięczności od wielu lat, jednak dzięki wyprowadzce na wieś, pierwszemu roku w spartańskich warunkach, jeszcze bardziej doceniam to, co obecnie mam. Chociażby sprzęty domowe - nową pralkę, zmywarkę, lodówkę, podręczny odkurzacz. Możliwość kąpieli pod prysznicem, ciepło i przyjemny zapach w domu. Co? Być wdzięcznym za takie oczywistości, w czasach powszechnego dobrobytu? Dokładnie tak. Doceniając to, co mamy teraz, to co wokół, wywołujemy w sobie uczucie szczęścia i zadowolenia. A z tym uczuciem otwieramy się na coraz więcej szczęścia. Nie możesz dostać pałacu, jeśli nie jesteś wdzięczny za to, że teraz masz dach nad głową. Nawet gdybyś pałac dostał, to nic by się nie zmieniło, bo z pustką w środku, z brakiem wdzięczności, nie docenisz tego co otrzymałeś, zaczniesz narzekać, że korytarze są za długie i trzeba dużo chodzić, że drewniany parkiet skrzypi, że przestrzeń wolno się nagrzewa itd. Życie z okularami wdzięczności jest o wiele bardziej satysfakcjonujące, warto włożyć je na nos i zobaczyć piękno w tym, co na dany moment dostajemy. W okularach wszystko nabiera większego sensu, a my stajemy się gotowi na pałace. 

wtorek, 12 listopada 2024

Porządki w domu i w głowie lub otwieram sezon świąteczny.

Za oknem listopadowa szarówka, ciężko uświadczyć odrobinę słońca a temperatury lecą w dół niczym ostatnie pożółkłe liście na wietrze. Nawet jeśli zdaży się słoneczny dzień, to po zmianie czasu człowiek pracujący 8h ma małe szanse na załapanie się na zastrzyk endorfiny jakie daje wystawienie twarzy na promienie. Ta bezlistna zgnilizna wpływa na mnie lekko depresyjnie. Marzy mi się wyskok w ciepłe kraje, lecz z końcem roku zarówno pieniądze jak i urlop kurczą się proporcjonalnie do długości dnia, więc wyjazdu nie będzie. Szukam alternatyw na miejscu, w tym roku nawet wcześniej niż zwykle. Taką odskocznią zamiast ciepłego kraju jest dla mnie przekierowanie myśli w stronę Bożego Narodzenia. Aby oderwać się od ponurego nastroju rozpoczęłam już planowanie świąt, bo nic tak nie uwalnia głowy jak plan i działanie.


W tamtym roku postanowiłam, że w Wigilię będę już miała wszystko gotowe i nic poza przygotowaniem stołu nie będę robić, obalę nawet tradycję ubierania choinki w ten dzień i zrobię to wcześniej. Udało mi się to zrealizować i pamiętam, że sąsiadka powiedziała wtedy "spełniłaś marzenie wielu kobiet". Można to nazwać marzeniem, można planem, jednak niezależnie od etykiety, przy odrobinie dobrej organizacji można taki cel łatwo osiągnąć. W tym roku planuję jeszcze bardziej się postarać i wszystko posprzątać tak jak należy, bez pójścia na skróty. Później będzie tak przyjemnie siedzieć w pachnącym, lśniącym i ładnie przystrojonym domu. I nie, nie będę tego wszystkiego robiła z poziomu kury domowej, udręczonej kobiety, która cały dom ma na głowie, kobiety uciśnionej, przykutej do kuchni łańcuchem. (Kto czytał poprzednie wpisy ten wie, uważam w uproszczeniu, że nasza kobieca wolność zaczyna się w głowie a nie w jakiś narzuconych stereotypach). Nie będę tego robiła dla innych, czy z poczucia obowiązku lub "bo tak wypada" czy "co ludzie powiedzą" (ulubione powiedzonko mojej babci ;)). Nigdy nie robię takich rzeczy z poczucia obowiązku czy z tradycji a dlatego, że chcę. Jeśli mi się nie chciało to nie robiłam, bo nic na siłę. 

No właśnie, nic na siłę jest ok, ale przeczytałam kiedyś, a później zaobserwowałam na sobie, że jeśli się postaramy, wysilimy i zrobimy coś z chęcią i radością to nagroda jest warta zachodu. W ostatnich latach lansuje się filozofię, że nic nie musisz. I faktycznie sam pomysł jest słuszny, bo przecież mamy wolność wyboru i nikt nie stoi nad nami z batem. Nawet jeśli tym batem są społeczne wzorce to nie musimy ich przestrzegać i np. myć okien bo tak wypada. Uważam jednak, że w odbiorze tego przesłania doszło do nadinterpretacji i popadnięcia w skrajność jaką jest niechlujstwo czy leniswto. Co mam na myśli?  Podam prosty przykład ubioru. Dawniej bardzo dużą wagę przywiązywało się do strojów, dopasowania kolorów i faktur, do szczegółów. Pastowało się buty, prasowało ubranie, przyszywało się zwisające guziki, stroje razem z dodatkami, fryzurą i makijażem (a u panów z ogoloną brodą) tworzyły estetyczną całość. Dbało się o wygląd, bo był on wizytówką człowieka. Później nastało rozluźnienie zasad, przełamywanie schematów a na koniec wielki powrót miały leginsy i dresiwo, by zagościć w modzie nie tylko jako strój sportowy czy "podomka" a stała część ulicznego stroju. Gdzieś po drodze, chyba razem z pandemią, zapomniało się o prasowaniu, malowaniu, przyszło takie rozmemłanie i brak dbałości o wygląd. Ktoś może powiedzieć, że to ok, że w niczym nie przeszkadza, bo przynajmniej nie patrzymy już na innych i nie oceniamy, bo jest wolność i każdy ma prawo wyglądać tak jak chce. No pewnie, że ma prawo (chociaż ludzie zawsze oceniają i będą oceniać, zwłaszcza, Ci, którzy nie mają lepszych zajęć). Jednak czy tak bardzo się luzując nie popadamy w marazm i ogólny "tumiwisizm"? Widać to zwłaszcza w małych miasteczkach Anglii, gdzie otaczają Cię przeważnie ludzie ubrani w dresy i piżamy, rozczochrani i poplamieni. Przebywając wśród tej brzydoty tracisz jakąś motywację, chęć żeby o siebie zadbać. Bo skoro każdy chodzi tak jak chce to przecież ja też mogę wyjść w podomce. Pracując z domu też przestałam prasować i się malować. Dopiero niedawno mnie tknęło, że lepiej będę się czuła w wyprasowanej bluzie i w makijażu, mimo, że siedzę w domu. Dotarło też do mnie, że skoro oczekuję od życia tego co najlepsze to nie powinnam chodzić jak lump w jakiejś starej poplamionej bluzie. To temat na inny post, jednak warto się postarać i wyglądać fajnie nawet w domu, bo to wpływa na samopoczucie, a jeśli czujemy się dobrze to i dobre rzeczy do życia zapraszamy. Ryzyko wpadnięcia w kanał nicnierobienia dotyczy każdej dziedziny, ubiór był jedynie dosyć obrazowym przykładem. Dobrze jest się przyjrzeć, w którą stronę poszła nasza interpretacja filozofii "nic nie muszę". Brak podejmowania wysiłku i stawiania sobie chociażby małych wyzwań przynosi w dłuższej perspektywie rozleniwienie, uczucie zawieszenia i sprawia, że jesteśmy zdupiesiali bo nic nam się nie chce. Działanie, prowadzące do przyjemnych rzeczy nakręca nas pozytywnie do kolejnych wyzwań. Ludzie to takie automatyczne zegarki, które w ruchu dostają nowej energii i napędzają do dalszego działania, dlatego warto się mobilizować nawet do drobnych kroczków. Skoro mamy wolność i nic nie musimy to wybierzmy opcję "nic nie muszę, ale chcę i to zrobię bo mi zależy". 

Tak jak pisałam, mi też nie zawsze się chciało. Nie chciało mi się prasować, ładnie ubierać, odkurzać i sprzątać. Nigdy nie miałam strasznego bałaganu, ale ciągle odwlekałam sprzątanie bo nie miałam motywacji. Zaczęłam jednak spotykać na swojej drodze zadbane kobiety (i czasami panów), ludzi, którzy mają zawsze błysk w domu a nawet takie dziewczyny, które uwielbiają myć okna (pozdrowienia dla Agi :D). Ok, czasami faktycznie nie wystarcza siły ani czasu. To jest jak najbardziej zrozumiałe i w takim życiowym niedoczasie trzeba dobrze poukładać priorytety by nie zwariować. Jeśli ktoś pada na twarz z natłoku obowiązków, to przede wszystkim powinien wygospodarować czas na odpoczynek a nie na pucowanie domu. Natomiast mój post jest o sytuacji standardowej, kiedy czas mamy (lub wręcz mamy go w nadmiarze skoro np skrolujemy przez media społecznościowe czy oglądamy kolejny serial) a po prostu wpadliśmy w jakiś kanał zobojętnienia i lenistwa tłumacząc sobie, że przecież nic nie muszę.  Ja w tym kanale też byłam ale na szczęście znalazłam drabinę i udało mi się wyjść. Teraz z wolności wyboru wybieram dbanie o siebie i o dom.

Co właściwie robi nam porządek w domu, oprócz tego, że jest czysto i przyjemnie? Przede wszystkim sprawia, że patrząc na posprzątane wnętrze czujemy spokój, poukładana i czysta przestrzeń działa na nas relaksująco i wyciszająco. W ładzie nie odczuwamy chaosu. Pewnie każdy miał okazję się przekonać jak rozgardiasz wprowadza do naszej głowy zamęt i jak znika on wraz z posprzątaniem. Patrząc na bałagan czujemy przytłoczenie i poddenerwowanie, ciężko nam się skupić, już nie mówiąc o stresie wywołanym szukaniem czegoś w pośpiechu. Przy okazji sprzątania przed Świętami, warto też zrobić generalny przegląd rzeczy zbędnych, bo nawet nie zdajemy sobie sprawy jak te upchane po brzegi szafy obciążają naszą głowę. Przedmioty, których nie używamy, ubrania, których nie nosimy, stare papiery, zepsute buty, gadżety, zabawki itd. Czy po otwarciu drzwiczek starocie i przydasie wylewają się niczym lawa z krateru? Niech tym razem wyleje się prosto do plastikowego wora i wyląduje na śmietniku lub w pojemniku PCK, niech pozostawi jedynie spokój w głowie i porządek w szafie.

Tak więc zmieniłam swoje podejście i staram się traktować sprzątanie jako wartość dodaną, która niesie dodatkowe, z pozoru niezauważalne korzyści. Wszystko jest kwestią odpowiedniego podejścia a czasami jeszcze dobrej organizacji. Kończę pisać i za chwilę wkraczam do akcji aby odhaczyć kolejne punkty z mojej listy rzeczy do posprzątania przed Świętami. Zostawiam Was w tym, być może kontrowersyjnym, podejściu do tematu, każdy niech odczyta go tak jak mu pasuje. A tymczasem sezon świąteczny uważam za otwarty, wszak 1 i 11 listopada już za nami, więc czas usłyszeć po raz pierwszy najlepszy umilacz świątecznych przygotowań.




czwartek, 31 października 2024

Zwierzęta stadne

Lato minęło bardzo szybko, trochę w ogrodzie, nad jeziorem, na rowerze, lecz przede wszystkim na wielu spotkaniach i wspólnym działaniu. Miałam wrażenie, że nie zdążyłam porządnie usiąść, poleniuchować a nastała jesień i pora była schować ogrodowe meble, klapki i sukienki. Upłynęło kilka miesięcy od ostatniego wpisu i trochę się bałam, że nie uda mi się tu wrócić a blog zostanie przerwany i ponownie zawiśnie na kilka lat. Zależało mi jednak, żeby tak się nie stało, bo oprócz pisania w pamiętniku lubię też pisać do kogoś. Z tego względu, po wielu działaniach, zawirowaniach, jeżdżeniu w tę i we wtę a także po powrocie z długo wyczekiwanego urlopu wracam do pisania. Jesień i zima to też takie miesiące, w których przyjemnie się w końcu zatrzymać i posiedzieć w domu, więc liczę na więcej czasu. 

Złota polska jesień

Letnie miesiące spędzone z rodziną, z koleżankami a także na działaniu w lokalnej społeczności przyniosły mi pomysł na temat tego wpisu. Nie od dziś wiadomo, że człowiek to zwierzę stadne i trudno mu żyć samemu w zupełnej izolacji od społeczeństwa. Oczywiście są mniej lub bardziej towarzyskie osoby, Ci, którzy dążą do spotkań oraz Ci którzy ich unikają. Na przykład Mąż twierdzi, że on nie potrzebuje towarzystwa do szczęścia a do mojej obecności jakoś się przyzwyczaił, uroczy jest w swojej szczerości. I faktycznie nie zależy mu na przebywaniu w większym gronie. Ja jestem bardzo ludziolubna i potrzebuję spotkań. Uwielbiam wydawać przyjęcia, zapraszać gości lub organizować wspólne wyjazdy. (Wyobrażam sobie, że w poprzednim życiu wyprawiałam proszone obiady i rauty.) Gdyby nie remont a później dziury w budżecie i nadal nie wykończony dom pewnie częściej spraszałabym gości (O biedny Mąż!). Przebywanie w towarzystwie dodaje mi energii, a że towarzystwo starannie dobieram i unikam ludzi narzekających czy plotkujących, to nie mam problemu z tzw. wampirami energetycznymi, które energię wysysają. Najczęściej z takich spotkań wracam rozpromieniona i szczęśliwa. Może to ja wysysam energię z ludzi ;) Nikt jeszcze nie wnosił uwag, więc chyba nie. Staram się dzielić swoją radością i optymizmem dlatego podejrzewam, że korzyść ze spotkań jest obupólna. 

Jedną z większych obaw, jakie miałam przed wyprowadzką na wieś był potecjalny brak ludzi wokół. Zastanawiałam się, czy z Mężem nie będziemy zupełnie sami na środku niczego, czy będziemy mieć towarzystwo. I nie chodzi nawet o to, że nikogo byśmy nie znali, bo w takiej sytuacji byłam nie raz i udawało mi się stworzyć nowy krąg znajomych, myślałam, że w ogóle będziemy na pustkowiu. Wyobrażenia najczęściej okazują się błędne i niespójne z rzeczywistością, tak było również tym razem. Nasz dom położony jest w centralnej części wsi, więc ludzi wokół mamy sporo. Dodatkowo trafiliśmy na miłych i przyjaznych sąsiadów. Przyjęli nas bardzo życzliwie, zawsze pomagają, kiedy tego potrzebujemy, jest z kim porozmawiać i się poradzić. Dalsi sąsiedzi również sprawili, że poczuliśmy się jak u siebie, byli szczerze zainteresowani poznaniem nas i zawsze miło spędzamy z nimi czas. Wiedzieliśmy, że nie jesteśmy tu sami i w razie konieczności mamy na kogo liczyć.

Oprócz sąsiadów jest jeszcze jeden towarzyski aspekt w naszej wsi, mianowicie prężnie działające koło gospodyń wiejskich, do którego postanowiłam dołączyć. Nie mamy co prawda gospodarstwa prawdziwie wiejskiego, z żywym inwentarzem, akrami pól i grządek do pielenia. Nie mamy nawet psa ani kota jednak na wsi mieszkamy, więc do gospodyń wiejskich się zaliczam. Prawda jest taka, że żywego inwentarza to już na wsiach prawie nie uświadczysz, lecz to nie wpis o tym. Od prawie dwóch lat biorę udział w różnych wspólnych przedsięwzięciach i od początku zauważyłam, że przyjemnie jest robić coś w gronie kobiet, mieć wspólne zadanie, cel do zrealizowania. To bardzo mobilizuje, jednoczy i jest jeszcze miłym oderwaniem od domowych obowiązków. Dzięki KGW czuję się częścią społeczności i dodatkowo cieszę się, że robię coś dobrego dla innych dedykując swój wolny czas. Właśnie to robimy najczęściej, tworzymy coś dla mieszkańców aby sprawić im radość lub wesprzeć jakiś szczytny cel. Dobrze jest robić coś bezinteresownie dla innych.

Jeśli chodzi o wspólne działanie w kobiecym gronie i czas spędzony razem to z biegiem lat odkryłam, że babskie towarzystwo jest bardzo potrzebne, nie tylko mi, ale ogólnie kobietom. Właściwie od zawsze kobiety siadały razem, pracowały, rozmawiały, dzieliły się i wspierały. Mam wrażenie, że później przyszła moda na indywidualizm, na wyścig szczurów, przepychanie się do celu i zazdrość bo przecież inna może zdobyć coś przed nami. Być może to nie moda a kwestia dostrzeżenia tego co ważne, co tak naprawdę ma znaczenie. Może chodzi o dojrzałość emocjonalną przychodzącą z wiekiem, poznanie siebie i zrozumienie, że inna kobieta niczego nam nie zabierze bo cała moc sprawcza jest w nas. Zrozumiawszy to, możemy otworzyć się na inne kobiety bez lęku, bez obawy czy zazdrości a z ciekawością i chęcią uczenia się od siebie. Warto docenić korzyści płynące z przebywania w kobiecym kręgu i tworzyć takie babskie zgrupowania. 

Jeszcze w Szczecinie, w czasie pandemii, kiedy kawiarnie i inne lokale w większości były zamknięte przyszło mi na myśl, że chcę zacząć organizować cykliczne spotkania dla koleżanek. Chciałam umożliwić nam wspólne spędzenie czasu, pobycie razem, porozmawianie i poprawienie sobie humorów w tym depresyjnym czasie. Nazwałam te spotkania "Podwieczorki u Carli" i sądzę, że okazały się być sukcesem, ponieważ grupa (z pewnymi zmianami w składzie) z biegiem lat zmieniła się w moim odczuciu w zgraną paczkę przyjaciółek. W paczkę, w której można być sobą, gdzie nie ma udawania i przede wszystkim nie ma obgadywania czy zazdrości. Jest pozytywny przepływ energii, wsparcie i inspiracja do zmian. Uwielbiam te nasze spotkania. Po przeprowadzce zastanawiałam się czy uda się utrzymać nasze grono i nadal spotykać. Faktycznie z uwagi na odległość nie widzimy się już tak regularnie lecz w zamian zdaża się nam spędzić więcej czasu naraz podczas wspólnych weekendowych wyjazdów. Mąż chętnie mnie wysyła na zloty i mówi "Jedź, na pewno będziesz się dobrze bawić i wrócisz zadowolona". I tak rzeczywiście jest za każdym razem. 


Zamykając powoli ten wpis wspomnę o mojej rodzinie, ponieważ tak jak pisałam, udało nam się spędzić sporo letnich dni razem. Dobry był to czas, z jednej strony przywołujący radosne dzieciństwo z drugiej przynoszący refleksję o nowych rolach jakie mamy w dorosłym życiu i zmiany dynamiki rodzinnej jaka za tym idzie. Może kiedyś podejmę ten ciekawy wątek.   

Kończąc teraz rozważania na temat nas, zwierząt stadnych a w szczególności stadnych kobiet zachęcam do wyjścia do ludzi nawet wtedy, lub przede wszystkim wtedy, kiedy zasiedzimy się w domu, pod ciepłym kocykiem. Wtedy, gdy wydaje się, że nikogo nie ma wokół nas albo co gorsza, że wszyscy są nie tacy jak (według nas) powinni. Wychodź z inicjatywą i buduj swoje stadko ludzi, z którymi stworzysz wartościowe, pełne uważności relacje, z którymi wymienisz się dobrym słowem, pozytywną energią czy swoim czasem. Daj kawałek siebie i przekonaj się ile sam możesz w stadzie otrzymać. 

poniedziałek, 24 czerwca 2024

Takim to dobrze!

Mój zdolny i pracowity Mąż odnowił ostatnio meble ogrodowe, które rok wcześniej dostaliśmy od mojej mamy. Wyszlifował wszystko, pomalował, łącznie z dwoma nowymi leżakami, które dokupiliśmy. Rozstawiliśmy wszystko w ogrodzie, między jabłonią a leszczynami oficjalnie otwierając tym samym sezon ogrodowy. Pięknie to wygląda. Rozsiedliśmy się wygodnie któregoś sobotniego poranka i piliśmy poranną kawę łapiąc promienie słońca. Życie jak w Madrycie. Jeden z sąsiadów przechodził akurat drogą i pierwsze co powiedział to "Takim to dobrze". Jakby picie kawy w ogrodzie było czymś nadzwyczajnym, czego mogą doświadczać tylko nieliczni śmiertelnicy. Rozbrajają mnie takie słowa, pewnie powiedziane odruchowo w ramach banałów, które się wypowiada spotykając kogoś. Natomiast jestem jakoś wyczulona na takie hasła i działają one na mnie trochę jak płachta na byka. Odpowiedziałam więc, że każdy może tak mieć a słońce, przynajmniej na razie, jest za darmo. Bo czyż nie każdy może mieć taki poranek? Nawet jeśli nie masz ogrodu, nawet jeśli nie masz leżaka, nawet jeśli mieszkasz w mieście. Wystarczy kawałek polany i koc albo nawet powalony pień, park przy osiedlu z ławką. Kawka do termosu i już mamy przystanek na trasie między porankiem a nocą. Akurat ten pan mieszka w domku z ogrodem, więc też może sobie usiąść bez większych ceregieli i odpocząć. 
Ludzie często zapominają, że ich życie zależy wyłącznie od nich i sami mogą kreować swoją rzeczywistość. W naszych rękach jest to, czy będziemy zadowoleni, szczęśliwi, czy będziemy dostrzegać i doceniać to co mamy, czy skupimy się na brakach i biadoleniu jak nam źle a jak inni to mają dobrze. Od nas zależy, czy znajdziemy czas na odpoczynek, na sprawienie sobie przyjemności wypicia kawy czy herbaty w spokoju, na wystawienie twarzy do słońca. To raptem kilka minut w ciągu dnia, w których można sobie pozwolić na zatrzymanie się i bycie, bycie bez robienia, bez planowania, sprawdzania telefonu, bez analizowania, zwyczajnie na cieszenie się daną chwilą. Nie trzeba super mocy, aby nauczyć się o siebie dbać, wystarczy dać sobie przyzwolenie na odpoczynek. Przecież robota nie zając, nie ucieknie. Zawsze jest coś do zrobienia i to, że poświęcisz sobie szczyptę dnia na spokojne wypicie kawy niczego nie zmieni, zdążysz wszystko zrobić. 
Pisząc to przypomniał mi się podobny tekst tj. "Nie za dobrze Ci?" Czy od dobrostanu ktoś umarł, że obawiamy się o jego przedawkowanie? Czy komuś może być za dobrze, czy jest jakiś limit szczęścia i powodzenia? Można mieć wszystko, pieniądze, miłość, zdrowie, sukces, urodę, każdy na swój sposób i według swojego uznania. Jedyne limity tworzymy sami w naszej głowie myśląc przesądnie, że nie można mieć wszystkiego, że albo szczęście w miłości albo pieniądze, albo mądrość, albo uroda itd. Kto to w ogóle wymyślił? Już czas porzucić takie zabobonne przekonania i ludowe prawdy przekazywane bez zastanowienia coraz to nowym pokoleniom. Uważam, że jeśli komuś przychodzi na myśl, że ktoś inny ma za dobrze, to najprawdopodobniej po prostu zazdrości tej osobie i nie dostrzega, że gdyby chciał mógłby mieć dokładnie to samo albo i jeszcze więcej. Kwestia wyborów i porzucenia ograniczeń. Brzmi brutalnie, ale jeśli ograniczasz się myśląc, że musisz wybierać jedno albo drugie otrzymasz jedynie mocno ograniczoną wersję rzeczywistości. Bądźmy zachłanni, im więcej oczekujemy od życia tym więcej od niego otrzymujemy. 
Namawiam znów do zauważenia tego co myślimy i co bezwiednie powtarzamy. Zachęcam do zastanowienia się nad znaczeniem naszych słów i przemyśleniem z czego wynikają. Czy z lęków, z zazdrości, z przesądności?
Odbiegając od tematu, czy tego chcemy czy nie, nasze myśli i słowa mają ogromną moc i kreują nasze życie. Pamiętaj, że wypowiadając negatywne zdania czy opinie przyciągasz więcej negatywnych spraw. Mózg zawsze będzie szukał w Twoim otoczeniu potwierdzenia tego co myślisz i będzie Ci to dostarczał. Wystarczy zrobić eksperyment. Pomyśl dajmy na to „ludzie utyli po pandemii”, gwarantuje, że idąc ulicą będziesz przede wszystkim dostrzegać tych przy kości. Mówiąc, że wszyscy wokół kłamią spotkasz na swojej drodze takich, którzy nie są prawdomówni. Negatywne myślenie i wypowiadanie negatywnych uwag po prostu się nie opłaca, jeśli zależy Ci na szczęśliwym życiu nastaw się pozytywnie.
Ps. A ten post piszę do was z leżaka siedząc w ogrodzie w cieniu jabłoni. Takiej to dobrze! Tak, jest mi wspaniale i nie mam z tego powodu wyrzutów sumienia. Sama codziennie wybieram swoją rzeczywistość i świadomie ją kreuję.





czwartek, 30 maja 2024

Grand Premiere!

Kilka moich fotografii zdobi stare ściany Pałacu Siemczyno, jeszcze przez miesiąc a konkretnie do 22.06.2024 można obejrzeć te oraz inne prace do czego serdecznie zachęcam. Tak jak pisałam, zgłosiłam się do Międzynarodowego Przeglądu Sztuki "Od gór po morze". Pomyślałam, że skoro fotografuję od ponad dekady, mogłabym swoje prace w końcu pokazać światu. Wcześniej udostępniałam zdjęcia na Flickr, trochę na Instagramie, ale zgłoszenie do przeglądu sztuki przyspieszyło decyzję, że pora na coś więcej. 

I tak praca nad logo została połączona z jednoczesnym stworzeniem strony internetowej mojej kawiarni. W dniu wernisażu Mąż udostępnił gotową stronę w sieci. Jest to pierwsza wersja strony, która zapowiada kawiarnię i to co wokół niej powstanie. Chcę tworzyć i dzielić się tym co jest mi bliskie. Będzie to miejsce łączące pyszną kawę, kwiaty, sztukę i uważność. Na stronie znajdziecie również moje prace, których wydruk w formacie A1 lub A2 zamówić można mailowo. 

Kolejny etap do realizacji marzenia zakończony! Dzisiaj po dwóch dekadach oficjalnie ogłaszam nazwę mojej kawiarni, przedstawiam Wam

 Café na Luzie

Z podekscytowaniem i „pewną taką nieśmiałością” zapraszam na piękną stronę www.cafenaluzie.pl 










czwartek, 16 maja 2024

O sztuce, więzieniu i wolności lub przepis na zostanie artystką.

Pamiętam dokładnie dzień, w którym wyszłam z więzienia. To było cztery lata temu, na początku nadal ciepłego i słonecznego września. Postanowiłam robić tego dnia tylko przyjemne rzeczy, jechać do miasta i dać się ponieść sandałom, po prostu odiwedzić ulubione zakątki. Zaparkowałam samochód i ruszyłam najpierw do mojej uroczej kawiarni przy ulicy Pocztowej. Po skosie jest sklep z antykami, porozmawiałam ze starszym Panem, który go prowadził, pokazał mi ciekawe obrazy, opowiedział swoją historię. Podpytałam czy aby prowadzić takie miejsce trzeba skończyć Historię sztuki albo inne zbliżone studia. W mojej głowie od lat tkwiło przekonanie, że aby robić coś związanego ze sztuką koniecznie trzeba studiować odpowiedni kierunek. W takich czasach dorastałam, studia na przełomie XXI wieku były domniemaną przepustką to lepszego świata. Ile frustracji spowodowało to w ludziach, którzy z magistrem w ręku albo wcale nie mogli znaleźć pracy albo dostali w niej 800zl wypłaty. W każdym razie, ze zdziwieniem odkryłam, że wystarczy się czymś interesować by zacząć się tym zajmować. Po raz kolejny potwierdziło się, że wyobrażenia w naszej głowie są ogromnymi przeszkodami w życiu. Jeśli przyjmiemy je za pewnik i nie sprawdzimy, czy mają potwierdzenie w rzeczywistości, stopujemy sami siebie i te wszystkie niezwykłe rzeczy, które moglibyśmy zacząć robić. Następnie sandały zaprowadziły mnie do antykwariatu, gdzie kupiłam cztery tomu Historii sztuki.  Postanowiłam, że chcę pracować w czymś związanym ze sztuką. Następnego dnia, na randce z Mężem opowiedziałam mu z ekscytacją o tej mojej wycieczce po mieście, o tym, że chcę zajmować się sztuką a nie nudnym IT. Przede wszystkim powiedziałam, że chcę być artystką. 

A tak, na pewno chcecie wiedzieć co to za historia z więzieniem. Oczywiście był to "areszt domowy", kwarantanna kowidowa, na którą z własnego krótkotrwałego braku wyobraźni się wpakowałam (żeby nie powiedzieć z głupoty). Te dwa tygodnie w zamknięciu, mimo spacerniaka w postaci ogrodu, były dla mnie koszmarne i nie do zniesienia. Dotarło do mnie, że dla mnie wolność jest jednak najważniejszą wartością. No, ale ten post nie jest ani o więzieniu, ani o wolności. To był tylko "chłyt marketingowy" a głównym tematem jest sztuka.

Wypowiedziałam tamtego pamiętnego dnia życzenie, by zostać artystką i zajmować się czymś związanym ze sztuką. Nie myślałam o tym za dużo, powoli czytałam kupione książki, później zaczęłam malować na kartkach, następnie zainwestowałam w lepszy papier i porządne farby. Po przeprowadzce na wieś zapisałam się na kurs malarstwa i próbuję swoich sił na płótnie. Takie małe kroczki, które same się wykonują. Nie planowałam, co powinnam zrobić aby zostać artystką. Dopiero ostatnio zrobiłam małą retrospekcję i z zadowoleniem zobaczyłam, że faktycznie mimochodem zmierzam do spełnienia  tego życzenia.

Latem poprzedniego roku byłam na wernisażu Przeglądu Sztuki w Pałacu Siemczyno. Swoje piękne prace wystawiło mnóstwo artystów. atmosfera była wspaniała a stare, surowe wnętrza pałacu jeszcze dodawały klimatu. Cieszyłam się, że mogłam w tym uczestniczyć. Parę miesięcy temu zobaczyłam ogłoszenie o drugim już przeglądzie. Idąc za ciosem zgłosiłam chęć udziału. Na obrazy jest jeszcze za wcześnie, dlatego wysłałam swoje fotografie. Wiele razy słyszałam, że robię ciekawe zdjęcia i powinnam je zaprezentować szerszej publiczności.  Po latach nadszedł ten moment!

Zatem droga publiczności, serdecznie zapraszam na wernisaż II Międzynarodowego Przeglądu Sztuki, który odbędzie się w sobotę 18.05.2024 w Pałacu Siemczyno - w Siemczynie między Złocieńcem a Czaplinkiem. 



poniedziałek, 13 maja 2024

Historia naszej wyprowadzki, z nietoperzem w tle.

Marzyło mi się od wielu wielu lat żeby uniezależnić się od miejsca, podróżować i pracować z trasy. Właściwie Anglię opuszczałam z wizją zostania cyfrową nomadką. Chciałam rozkręcić swój biznes, który byłby całkowicie online. Pisałam już, że uwielbiam podróżować, planować wyjazdy, wyszukiwać noclegi czy połączenia. Mogłabym to robić cały czas. Wymyśliłam biznes, który oferował klientom organizowanie wypraw szytych na miarę. Dodatkowo chciałam połączyć to z nauczaniem uważności i stworzyłam zestaw ćwiczeń do wykonania w czasie urlopu. Założyłam w Anglii firmę, stworzyłam stronę internetową i pojechałam na Fuertaventurę. Spakowałam mój niewielki dobytek zebrany podczas emigracji i poleciałam z myślą, że osiedlę się na Kanarach. Marzyłam o tym, żeby cały rok chodzić w klapkach i letnich sukienkach. Zresztą nadal o tym marzę, bo jestem zwolenniczką wolności stóp. Pomieszkałam na FV miesiąc i poleciałam na chwilę do Polski. Z tej chwili zrobiło się kilka tygodni i ostatecznie wróciłam jeszcze na FV, ale już wiedziałam, że na tamten moment, nie było to miejsce dla mnie. Nie do końca miałam sprecyzowaną. wizję, nie miałam doświadczenia w prowadzeniu biznesu, zwłaszcza biznesu online a co najważniejsze czułam się jakaś samotna. Zabrałam walizki i wróciłam do Szczecina. 

I tak w rodzinnym mieście zaczęłam pracę jako agentka ubezpieczeniowa. Odkryłam nowy rodzaj pracy, ciekawej i dającej poczucie, że jesteś panią swojego czasu i pracujesz na siebie, że masz zdecydowanie więcej wolności. I tak faktycznie było, jechałam na spotkanie do Koszalina czy Kołobrzegu a w drodze powrotnej opalałam się nad morzem. To była świetna praca, gdyby nie marne zarobki nie wróciłabym do biura. Na dłuższą metę nie mogłam pracować tylko na opłaty, więc niestety zrezygnowałam z wolności na rzecz etatu. Praca w biurze mnie dobijała, siedzenie osiem godzin w zamknięciu, bez możliwości wyjścia na powietrze zdecydowanie nie jest dla mnie. Gdy w 2020 nagle pojawiła się możliwość pracy zdalnej stwierdziłam, że to wspaniałe rozwiązanie i nie chcę wracać do klatki. 

Rok niesfornego nietoperza paraliżującego świat, był dla mnie przede wszystkim rokiem, w którym poznałam Męża. Mieszkaliśmy w tym samym budynku, Mąż na górze a ja na dole, niczym w Pawle i Gawle, na szczęście bez polowań i łowienia ryb. To nasze położenie było niezwykle luksusowym rozwiązaniem, szczególnie w czasie, gdy lokale były zamknięte i nie było nawet dokąd chodzić na randki. Mieszkaliśmy tak sobie jedno pod drugim, aż w pewnym momencie los zdecydował za nas, że czas zamieszkać razem w innym miejscu. Skoro miała to być zmiana adresu to w grę wchodziła również zupełna zmiana otoczenia. zwłaszcza, że obydwoje pracowaliśmy zdalnie, więc miasto nas nie ograniczało.

Nagle obudziła się we mnie uśpiona wizja cyfrowej nomadki i zaproponowałam żebyśmy spędzili rok jeżdżąc po Polsce i zatrzymując się na miesiąc czy dwa w nowym miejscu. To dopiero była ekscytacja! Nie dość, że wspólne zamieszkanie to jeszcze spełnienie wyobrażeń o życiu bez korzeni. Wybór padł na początku na okolicę, w której obecnie mieszkamy. Wynajęliśmy lokum tuż nad rzeką, z parkiem po drugiej stronie. Był maj, zielono, pachnąco, śpiew ptaków zamiast budzika. I to zwolnienie tempa! Beztroska, życie w małym miasteczku, gdzie wszystkie zakupy mogliśmy zrobić w obrębie 100 metrów i gdzie ludzie ze sobą rozmawiają. To było trochę jak objawienie, że może istnieć inny rodzaj rzeczywistości do życia, prawdziwa sielanka.

Spokojne życie nad rzeką


Było pięknie lecz Mąż po miesiącu mieszkania na wynajmowanym uznał, że jednak lepiej mieć własny kąt i swoją bazę, do której można wrócić. Szukaliśmy jednocześnie kolejnych opcji, mieszkań lub domów, które można wynająć na miesiąc albo dwa. Polski rynek nie jest na ten typ najmu przygotowany, zwłaszcza w takich odległych miejscach jak Bieszczady, a marzyła nam się wówczas ściana wschodnia. Mąż rozglądał się w tym samym czasie za domami, i znalazł. Po dwóch miesiącach spędzonych nad rzeką kupiliśmy stary dom, ani się obejrzeliśmy a już mieszkaliśmy na wsi. Po raz drugi nie udało mi się zrealizować wizji przenoszenia się z miejsca na miejsce, spakowania walizki i jechania tam, gdzie dusza zapragnie. Z drugiej strony teraz jest czas na coś innego i jeszcze wszystko przed nami. Na razie mało podróżujemy, konsekwencją reparacji domu jest bowiem konieczność reparacji mocno nadszarpniętego budżetu. Poza tym w dalszym ciągu udoskonalamy przestrzeń wokół nas co pomaga nam niezmiernie w podnoszeniu kreatywności w pozyskiwaniu nowych środków finansowych.

Moja pierwsza samotna próba nie była wystarczająco przemyślania i na tamten moment brakowało mi jakiś wewnętrznych zasobów na totalnie nowy styl życia. Nasza wspólna próba pokazała natomiast, że życie w drodze jest trochę bardziej skomplikowane niż to pierwotnie zakładałam, szczególnie jeśli nie masz swojego miejsca bazowego i do dobrego funkcjonowania potrzebujesz sporego bagażu. Bycie cyfrowym nomadą z pewnością ma sens i jest łatwiejsze, jeśli pracujesz zdalnie, ale dla siebie (kiedy jesteś Youtuberem, Influenserem lub innym Erem, choćby Milionerem). Nie musisz wówczas siedzieć przed ekranem komputera ośmiu godzin i nie potrzebujesz dobrych warunków do pracy. Wtedy faktycznie wystarczyłby mały laptop, kilka ubrań, szczoteczka do zębów i rowery! I sandałki, stroje kąpielowe, kilka książek, kawiarka, młynek do kawy ... i całe mnóstwo innych rzeczy, które uprzyjemniałyby życie w drodze...to już robi się cała przyczepka a my na ten moment, nie mamy nawet haka do samochodu. 

Jestem przekonana, że czas na próbę numer trzy nadejdzie, skoro trzecia próba, to może nawet we trójkę. Marzenia się spełniają jednak czasami trzeba na to spełnienie poczekać dłużej i być otwartym na formę realizacji. 


czwartek, 11 kwietnia 2024

Przystanki doświadczeń albo łączenie kropek.

Wiosna nadeszła, temperatury szaleją, więc nareszcie wskoczyłam na rower i jeżdżę przez okoliczne wioski, wśród zielonych, morenowych pagórków i przydrożnych kolorowych kwiatów. Zachwycam się tymi widokami niezmiennie. Czasami, podczas jazdy słucham podcastów, głównie po to, żeby nie myśleć o kolejnej górce na mojej drodze. Wczoraj usłyszałam coś na temat krytykowania. (Już miałam napisać, że na temat krytyki, lecz krytyka a krytykowanie to jednak coś innego. Krytyka może być przecież konstruktywna i prowadząca do dobrych wniosków a tym samym zapraszająca do zmiany. Z krytykowania nigdy nie wynika nic dobrego.) Prowadząca przypomniała, że największymi krytykantami naszych działań jesteśmy my sami. I faktycznie, wydaje się nam, że to inni nas ciągle krytykują, ale jak się przyjrzeć dokładniej to czy nie dokonujemy autosabotażu podcinając swoje własne skrzydła? Czy do naszej głowy nie napływają myśli w stylu "nic mi nie wychodzi, nie poradzę sobie, to dla mnie za trudne, inni na pewno robią to lepiej, to co robię, to przecież nic takiego, nie warto tego pokazywać światu"? Co gorsza, zdarzają się takie napastliwe uwagi jak "ale ze mnie głupek, jak ja wyglądam, jak można było tak postąpić". Znacie to? Specjalnie wybrałam zwroty, które pasują do wszystkich, bo jestem pewna, że nie tylko kobiety się tak krytykują. 

Buduję swoją świadomość od wielu lat i wiem jaki wpływ mają myśli na nasze życie. Na szczęście już bardzo rzadko łapię się na negatywnych myślach o sobie. Zachęcam Was do obserwowania tego co o sobie myślicie lub mówicie. Zwłaszcza co mówicie, bo jeśli z waszych ust lecą słowa "ale ze mnie debil" to uwierzcie, że po jakimś czasie inni tak właśnie będą was odbierać.
W chwili słabości przyszła mi taka uwaga, że gdybym nie była taka leniwa to już dawno miałabym swoją kawiarnię. "Biczowałam się", że nie robiłam nic, aby zrealizować swoje marzenie. Myślałam, że siedzę tylko w tym korpo światku, zmieniam od czasu do czasu pracodawców, branże w sumie też, lecz nadal nie jestem u siebie i nadal nie mam kawiarni. Robiłam sobie wyrzuty, że nie mam odwagi, że zbaczałam z wyznaczonej ścieżki. Popatrzyłam krytycznie na minione lata i uznałam, że wcale nie było ze mną tak źle. Faktycznie czasami nie byłam wystarczająco skupiona na celu lub cel mi się rozmywał kiedy na horyzoncie pojawiały się nowe możliwości a umysł kreślił inne wizje. Momentami dałam się omamić wyobrażeniom wyniesionym z oglądania filmów i myliłam moje prawdziwe pragnienia z tymi narzuconymi przez otoczenie. Najczęściej przytrafiało mi się to w Londynie, w którym zachłysnęłam się trochę wielkim światem i wydawało mi się, że np. praca w bankowej korporacji w City byłaby czymś co przyniesie mi szczęście. Wiele rzeczy mi się wtedy wydawało i chwytałam wiele srok za ogon.

Zaraz po przyjeździe do Anglii bardzo zależało mi na zdobyciu doświadczenia jako kelnerka. Może czytaliście, myślałam, że to będzie dobry sposób na poznanie biznesu od kuchni. Zaczęłam od zatrudnienia się w tajskiej restauracji w wiosce, w której wylądowałam przyjmując moją drugą na emigracji pracę. Bycie kelnerką w restauracji bardzo mi się spodobało, mimo mocno specyficznej, wręcz ekscentrycznej właścicielki. Lubiłam adrenalinę i to czego się tam uczyłam. Mam hopla na punkcie obsługi klienta, więc cieszyłam się, że mogę uczyć się jak taka obsługa powinna wyglądać. Dowiedziałam się co to jest amuse-bouche, jak otwierać wino zwykłym korkociągiem i wielu innych przydatnych rzeczy. Długo tam jednak nie popracowałam. Mieszkanie na angielskiej wsi, bez samochodu nie było dla mnie, chciałam zamieszkać w Londynie, więc po miesiącu odeszłam i przeprowadziłam się do stolicy. O tym epizodzie możecie przeczytać więcej m.in. w poście Na służbie u czarownicy lub po kliknięciu na słówko "kelnerka" w Etykietach na marginesie. W mieście Paddingtona, dalej z wizją kelnerowania, trafiłam do bistro, również na miesiąc. Tym razem ze względu na okropny stosunek właściciela do zatrudnianych kelnerek. Nawet nie chce mi się pisać o tym miejscu.

Po kilku latach, kiedy już kraju pracowałam ponownie w IT postanowiłam spróbować pracy kelnerki w Polsce. Ta myśl nie dawała mi spokoju odkąd skończyłam studia, więc chciałam sprawdzić czy się uda. W tych czasach większość restauracji i kawiarni zatrudnia studentów żeby obniżyć koszty, więc nie łatwo było coś znaleźć. Ostatecznie właściciel jednej szczecińskiej restauracji postanowił dać mi szansę. Nadal pracowałam na pełen etat w biurze, ale w niektóre popołudnia i niektóre dni weekendowe byłam kelnerką. Taki tryb szybko okazał się zbyt wyczerpujący, brakowało mi czasu na odpoczynek, w końcu nie byłam już dwudziestoletnią studentką. Musiałam zrezygnować po niecałych dwóch miesiącach, mimo, że praca bardzo mi się podobała i czułam się tam jak ryba w wodzie. Gdybym była w stanie zarobić tyle co w biurze, to chętniej zostałabym w tej restauracji na cały etat. Naprawdę bardzo lubię być kelnerką, szczególnie kiedy mam świadomość jak ważna jest porządna obsługa kelnerska dla lokalu. To było świetne doświadczenie. 

Jakiś czas później nadarzyła się okazja i skończyłam roczny kurs florystyki po którym mogę założyć kwiaciarnię. Uwielbiam kwiaty, chciałam umieć je układać i odpowiednio dobierać oraz dowiedzieć się jak przedłużyć ich żywotność. Moja kawiarnia ma być zielonym, pachnącym miejscem dlatego jestem pewna, że wiedza z kursu bardzo mi się przyda. Nawiasem mówiąc, z tego właśnie kursu pochodzi zdjęcie profilowe do tego bloga. 




Kilka lat do przodu i jestem dzisiaj na polskiej wsi i tak jak pisałam w połowie lutego, to miejsce jakoś dodało mi skrzydeł i pozwoliło dostrzec nowe możliwości. Dodatkowo inaczej spojrzałam na finanse, mój strach się radykalnie zmniejszył. Przy ogromnych wydatkach jakie poszły na remont domu, przestałam się bać takich inwestycji. Po pierwsze oswoiłam się z większymi kwotami a po drugie wiem, że razem jest zdecydowanie łatwiej i sobie poradzimy. Znalazłam w okolicy całkiem sensowną lokalizację z dużym potencjał. Teraz wystarczy tylko zebrać kapitał. Wszystko idzie w dobrym kierunku, a puzzle zaczynają się układać.

Obecnie Mąż tworzy logo naszkicowane przeze mnie na kartce. Jak tylko będzie gotowe połączę je z nazwą (cierpliwie czekającą na użycie przez ostatnie 20 lat) i będzie można utworzyć stronę internetową, tym samym zasiać ziarno w świadomości przyszłych gości. 

Patrząc na to wszystko, te minione lata różnych przystanków, stwierdzam, że może powoli, ale jednak stale zmierzam do celu. Podejrzewam, że nawet jeśli po drodze wydawało mi się, że zbaczam ze szlaku, to był to właśnie odpowiedni kierunek, którym miałam podążać. 

Cytując na koniec Steve'a Jobsa: "Nie możesz połączyć kropek patrząc do przodu; możesz je połączyć patrząc wstecz. Musisz więc uwierzyć, że kropki w jakiś sposób się połączą w Twojej przyszłości."  Tak mówił o swoich doświadczeniach zdobytych w różnych, z pozoru niepowiązanych ze sobą, dziedzinach. (M.in. zapisał się na zajęcia z kaligrafii aby po latach odkryć, że wiedza, którą zdobył była bardzo przydatna do tworzenia pierwszych produktów Apple.) Czytając lata temu jego biografię, liczyłam, że kiedyś zobaczę połączenie. Dzisiaj jest właśnie ten moment gdy widzę moje życiowe kropki i łączę ję jak dawniej obrazek w gazecie. Jest to naprawdę przyjemne uczucie, gdy dostrzegasz że wszystko nabiera sensu a doświadczenia nie były takie przypadkowe jakie się wydawały. Wierzę, że podświadomość zawsze nas pcha do przodu i pracuje nad urzeczywistnieniem tego, w co kiedyś mocno uwierzyliśmy. Tylko my sami się blokujemy przez nasze krytykanctwo i strachy. Tak jak napisałam na wstępie, kontroluj swoje negatywne myśli i szybko je wykreślaj, życie od razu nabierze wyraźniejszych kolorów. 





środa, 20 marca 2024

Powiew egzotyki i przepis na pyszny deser.

W styczniu po corocznym wyjeździe z koleżankami, rozochocona opowieściami o morsowaniu coś mnie tknęło i w czasie spaceru nad jezioro, usiadłam na pomoście, ściągnęłam buty, skarpetki i zanurzyłam stopy w lodowatej wodzie. Nie trwało to zapewne dłużej niż 10-15 sekund. Słońce pięknie świeciło, grzało mocno, bardzo przyjemne doświadczenie.  Na drugi dzień powtórzyłam akcję, tyle tylko, że słońca już nie było, pomost był mokry a w powietrzu wisiała zimna mgła. Cały dzień nie mogłam się rozgrzać a kolejnego byłam już przeziębiona. Nie piszę tego, żeby kogokolwiek zniechęcać do morsowania lub moczenia stóp w jeziorze a po to, by wprowadzić was do opowieści o marzeniach. Nie miałam apetytu a jedynie zachciało mi się mango. Wysłałam Męża do sklepu i w ten sposób powstał deser, do którego wrócę na koniec.

Smak na mango trwa do dziś mimo, więc szkoda, sezon na te owoce już się kończy. Jedząc mój deser zażartowałam, że to jedyny powiew egzotyki jaki ostatnio mam w życiu. Już od dobrych paru lat nie byłam na egzotycznych wakacjach poza Europą a poza Polską przez ostatnie cztery lata zaledwie trzy razy. Z jednej strony bardzo mi brakuje dłuższych wypraw a z drugiej myślę sobie, że już dużo się napodróżowałam i teraz uwagę skupiam na czymś innym. Jednak Wanderlust, czyli nieodparta potrzeba podróżowania, jest silniejsze niż racjonalne myślenie i bieżące cele. Z tego względu, w chwilach słabości, rzucam Mężowi pomysły typu "spakujmy się i pomieszkajmy parę miesięcy w Hiszpanii" albo "Polećmy na urlop do Kazachstanu". Mąż wtedy przypomina, że na razie mamy inne priorytety a ja stopuję swoje podróżnicze wizje do następnego razu, w którym przemówi przeze mnie głos Wanderlust.

Osoby, które znają mnie trochę bliżej, wiedzą bardzo dobrze, że nie potrafię usiedzieć w miejscu. Odkąd byłam dzieckiem uwielbiałam wyjeżdżać. Zawsze pierwsza wyrywałam się do wyjazdu, zwłaszcza jeśli w grę wchodziła podróż pociągam. "Za moich czasów", haha, dzieci nie latały samolotami, bo ich rodzice nie latali samolotami, nie było rajanerów i lotów za kilka złotych. Moja dziewięćdziesięcioletnia babcia, powiedziała kilka lat temu "ja jeszcze nie leciałam samolotem"  i może już nie będzie miała sposobności. A ja patrzę na niemowlaki w samolocie i myślę, że pierwszy raz leciałam dopiero w wieku dwudziestu lat a kolejny już po studiach. Całkowita zmiana sposobu życia i możliwości zaledwie w ciągu kilku dekad. W każdym razie, mimo tak późnego (w moim odczuciu) debiutu szybko zdążyłam nadrobić i rozpocząć realizację  podróżniczych marzeń.

Cytryny w Cinque Terre
Cytryny dojrzewające pod włoskim niebem w Cinque Terre 

W dzieciństwie całkiem nieświadomie wyznaczyłam sobie dwa miejsca, które w przyszłości musiałam zobaczyć, był to Nowy Jork i dżungla. Do Nowego Jorku chciałam lecieć ze względu na magię tego miasta pokazywaną w filmach. Chciałam zasmakować Wielkiego Jabłka i sprawdzić jak ta słynna metropolia wygląda w rzeczywistości. W piątej klasie, w podręczniku do angielskiego, zafascynowała mnie czytanka o lasach deszczowych. Wyobraziłam sobie ogromne krople tropikalnego deszczu padającego na twarz i ta wizja mocno zakorzeniła mi się w głowie. Pomyślałam, że musi być wspaniale poczuć taki deszcz na własnej skórze, poczuć zapach amazońskiej dżungli. Za dużo o tym nie myślałam, po prostu wiedziałam, że pewnego dnia tam pojadę. 

Pokończyłam wszystkie szkoły, zaczęłam pracę i odtąd wszystkie pieniądze odkładałam na wyjazdy. Nie oglądałam się na znajomych, którzy sceptycznie podchodzili do moich planów i nie wierzyli, że mi się uda. (Większość ludzi dużo mówi a rzadko kiedy cokolwiek realizuje, więc pewnie zakładali, że ze mną będzie podobnie). Maruderzy mówili, że też by chcieli podróżować, ale nie mają pieniędzy, śmiałam się na to, ponieważ jeśli coś jest twoją pasją i priorytetem to zawsze znajdą się na to pieniądze, kwestia wyborów. Mocno trzymałam się planu oszczędnościowo-zarobkowego i najpierw zrealizowałam marzenie o dżungli. Poprosiłam w pracy o bezpłatny urlop i go dostałam! Dzięki temu cztery miesiące spędziłam podróżując po Ameryce Południowej i m.in. przekonałam się jak pachnie las deszczowy. Półtora roku później spełniłam sen o Nowym Jorku. Wylądowałam tam akurat w dziesiątą rocznicę zamachu na World Trade Centre i przez miesiąc szlajałam się ulicami wciągającego Wielkiego Jabłka.

Nie chodzi tu o przechwałki tylko o pokazanie, że jeśli się w coś wierzy i nie dopuszcza myśli o porażce to można tak wiele osiągnąć. Dobrze, że o tym piszę, bo z biegiem lat nawet mi to umknęło. Po tych doświadczeniach nie byłam już tą samą osobą. Nagle zrozumiałam, że świat jest na wyciągnięcie ręki. Poczułam, że skoro udało mi się zrealizować takie dwa ogromne marzenia w dosyć prosty sposób to właściwie mogę iść po wszystko, nie tylko w kwestii zwiedzania świata. 

Odkrywałam różne miejsca i trwało to moje intensywne podróżowanie przez kolejne lata, aż do czasu, w którym wszystkich nas uziemili czyli do 2020. W pandemii postanowiłam nie brać udziału w cyrku testowo-paszportowym i siedziałam w domu a raczej w kraju, bo w domu za długo wysiedzieć nie umiem. Mniej więcej w tym samym momencie poznałam Męża. Razem zdecydowanie łatwiej było przetrwać tę podróżniczą posuchę, odkrywaliśmy siebie i Polskę. co było i nadal jest wspaniałym doświadczeniem. W wyniku tych podbojów wylądowaliśmy na wsi, ale o tym dokładniej w innym poście.

O podróżach mogłabym pisać i mówić non stop, choć zdaję sobie sprawę, że nie każdy ma potrzebę ciągłego jeżdżenia. Przyznaję, niezmiennie mnie to zadziwia. Jeśli potrzebujecie porady na temat wyjazdu na drugi koniec świata lub choćby nad nasze polskie morze, służę pomocą. Myślę, że za jakiś czas wrócę do wątku podróżniczego aby opowiedzieć wam o moim pierwszym biznesie rozpoczętym na koniec pobytu w Londynie. 

Tymczasem, jak wspomniałam na początku, podzielę się z wami przepisem na pyszny i zdrowy deser z powiewem egzotyki:

Składniki 
1 dojrzałe mango, 
1 dojrzały banan
2-3 czubate łyżki stołowe mascarpone
2-3 łyżki stołowe jogurtu naturalnego bez cukru lub śmietany 18% 

Przygotowanie
Wszystkie składniki wrzucić do blendera i zmiksować na jednolitą gładką masę. Wlać do miseczek i zjeść. Deser jest bardzo sycący, spokojnie może zastąpić kolację albo śniadanie.

Warianty
Czasami dorzucam orzechy laskowe i wtedy blenduję je na samym początku a później dodaję inne składniki. Na sam koniec już po nałożeniu można dodać borówki lub inne owoce leśne. Ostatnio zmiksowałam też kilka suszonych daktyli i fig - wyszło bardzo słodkie, pyszne.

Ps. O spełnianiu marzeń pisałam też między innymi w poście "A Ty o czym marzysz?" Zapraszam do czytania, marzenia i stawiania sobie coraz to nowych celów do zrealizowania. Wszystko w waszej mocy!