piątek, 19 kwietnia 2013

na służbie u czarownicy i deser niespodzianka prosto z Oksfordu

W poniedziałek pojechałam na umówioną rozmowę kwalifikacyjną do firmy w Abingdon pod Oksfordem. Nie pamiętam kiedy nazwałam kogoś przemiłym, ale w przypadku timlidera oraz haerki, z którymi się spotkałam, takie określenie jest jak najbardziej trafne. Rozwiązałam jedno zadanie, zadali mi kilka pytań o doświadczenie, o przykładowe sytuacje odzwierciedlające moje umiejętności, o to co według mnie oznacza dobrą usługę i po czterdziestu minutach mogłam ruszać na zwiedzanie Oksfordu. Firma mieści się w parku technologicznym, w pachnącym jeszcze nowością budynku. Biuro to tak zwana otwarta przestrzeń, ale cicha i jasna co często się nie zdarza. Nie zauważyłam przestraszonych twarzy lub ukrytych kamer. Myślę, że mogłoby to być całkiem przyjemne miejsce pracy. Głównym zadaniem na tym stanowisku jest wprowadzanie zleceń a także dbanie o właściwe zamówienia. Minusy: niemiecki klient czyli dodatkowy stres dla mojej przewrażliwionej na błędy głowy, daleko od Londynu bo godzinę jazdy pociągiem (przy założeniu opcji, że mieszkam w Oksfordzie a nie w Abingdon).
Zgodnie z przewidywaniami w Oksfordzie napotkałam na studentów, przystojnych studentów, studenta z torbą od Louis Vuitton (podłość ludzka nie zna granic ;)), ładne studentki oraz turystów i kilku ciekawych profesorów. Jednym słowem cała brygada pięknych i mądrych ludzi z najróżniejszych zakątków świata. Miasto jest przepełnione pięknymi budynkami uniwersyteckimi, ma sporo zieleni (między innymi ogród botaniczny, i duży park akademicki) oraz kilka ciekawych kafejek. Wspaniale byłoby tam studiować, ale czy mieszkać? Przypomniałam sobie uczucie wyalienowania, które doskwierało mi przez większość czasu spędzonego we Wrocławiu. Całkiem podobny klimat, studenci świetnie bawiący się w swoim towarzystwie, turyści na wakacjach i ja, bez znajomych i bez celu. Duże uproszczenie, ale tak to mniej więcej wyglądało.
Oczywiście znowu martwię się na zapas i obmyślam jakby to było gdybym tam mieszkała. Muszę to przemyśleć, ponieważ okazało się, że bardzo dobrze wypadłam na rozmowie, spodobałam się jako osoba i potencjalny członek zespołu. Wczoraj miałam kolejny etap rekrutacji czyli test telefoniczny po niemiecku. Najpierw krótka rozmowa a później napisanie maila z zażaleniem. Jutro ma być podjęta decyzja, ale od agentki wiem, że mam duże szanse na dostanie tej pracy.

Tak jak ostatnio pisałam dzisiaj (czyli w czwartek) miała odbyć się rozmowa telefoniczna do firmy faworytki :) Odbyła się, po dwugodzinnym spóźnieniu rekruterki i poszła całkiem gładko. Zaledwie parę pytań i zaproszenie na spotkanie w nadchodzącym tygodniu, najprawdopodobniej we wtorek. Trzymajcie kciuki (po raz kolejny :) ).

Nadchodzące dni powinny przynieść jakieś konkrety i rozwiązanie. Oby.

Wieczorami nadal pracuję w tajskiej restauracji i wydaje mi się, że z każdym dniem idzie mi coraz lepiej. Właścicielka ma inne zdanie. Codziennie na mnie wrzeszczy, upomina na każdym kroku, oskarża o błędy nie słuchając wyjaśnień. Nie powiedziała ani jednego dobrego słowa odkąd tam jestem. Swoim tonem sprawia, że niepotrzebnie się spinam i przez to popełniam głupie pomyłki. Nie mają one żadnego wpływu na obsługę ani na ilość zarobionych przez nią pieniędzy, ale niestety się zdarzają. Na przykład dzisiaj przez przypadek wydrukowałam rachunek z innego stolika. Klient dostał prawidłowy, bo wyrywając świstek z drukarki zauważyłam błąd. Ok, nie powinnam robić żadnych błędów, ale jak na szósty dzień i tak dobrze sobie radzę. Dowiedziałam się przy okazji, że to restauracja pięciogwiazdkowa (w takim razie czemu nie zatrudni profesjonalnej obsługi i nie zapłaci za nich podatku?), która kosztowała pół miliona funtów a tymczasem ja wszystko robię źle, nie staram się i nie używam zdrowego rozsądku. Na dodatek kłócę się i tłumaczę a ona nie ma czasu na słuchanie moich wyjaśnień.
Najlepszym odzwierciedleniem zachowania tajskiej czarownicy jest wczorajsza sytuacja. Do restauracji weszła pani z dwiema dziewczynkami pytając czy mogą skorzystać z łazienki. Poszły na górę do toalety, w tym samym momencie właścicielka przyleciała na niewidzialnej miotle. Z pretensjami do mnie, że to nie publiczna toaleta, że powinny użyć tej dla personelu, że na górze jest biuro, pieniądze i wszystkie skarby tego świata. Na szczęście nie było żadnych klientów. Bardzo możliwe, że matka dziewczynek usłyszała te dziwaczne uwagi, bo zeszła raczej speszona i pewnie nigdy już nie wróci.
Sama czynność kelnerowania jest przyjemna i sprawia mi satysfakcję. Dużo się uczę i mam nadzieję, że będę mogła wykorzystać tą wiedzę w innym miejscu. Najlepiej w mojej kawiarni.

Skoro o kawiarni i nauce mowa. Mam nauczkę aby nie chodzić na dni próbne. Właściciel kawiarni, w której przepracowałam sześć godzin oczywiście nie odpisał na maila ani nie zadzwonił. Zebrał trzy naiwne dziewczyny, które za darmo biegały po sali w nadziei na otrzymanie pracy. Zabawna sytuacja, w minioną sobotę spotkałam go w Londynie na dworcu, wysiadał z tego samego co ja pociągu. Mogłam podejść, zagadnąć i sprawdzić jak by zareagował, ale dałam sobie spokój.


A teraz mały deser. Specjalnie od szefa blogowej kuchni ;)

2 komentarze:

  1. hej,
    jeżeli chłopcy od Louis'a Vuitton wyglądają tak jak ci z
    http://www.louisvuitton.co.uk/front/#/eng_GB/Collections/Men/Ready-to-Wear/stories/Mens-Spring-Summer-2013
    to nie narzekaj :p
    Kiedyś, będąc studentem, pracowałem w 2 knajpach w londyńskim city u Greka, a później u Araba. Obydwóch miałem ochotę ukatrupić ;) Zero poszanowania dla pracowników, podejście mega pryncypialne, wyzysk, kamery, zabieranie napiwków itp itd Z tego co piszesz nic sie nie zmieniło.... może tak jest u "kolorowych" właścicieli...
    Powodzenia w zdobyciu roboty u miłych ludzi ;)
    i o niemiecki sie nie martw :) Kiedyś (z moim ang.) pracowałem jako tłumacz tekstów angielskich :P


    OdpowiedzUsuń
  2. Ja nie narzekam na ich wygląd (chociaż ten z torbą akurat tak nie wyglądał)tylko na niesprawiedliwość ;) Sama marzę o takiej torebce a mimo, że pracuję nie mogę się jej dorobić :)
    To w takim razie mam szczęście bo w tajskiej restauracji, jeśli ktoś zostawi napiwek (oprócz 10% doliczanych automatycznie za serwis które teoretycznie powinny trafiać do kelnerów) to mogę go zatrzymać (połowa trafia do pomocy kuchennej a połowa dla mnie)

    OdpowiedzUsuń